04:02

G(W)OŹDZIK DO TRUMNY

G(W)OŹDZIK DO TRUMNY

Korzystając w niedzielne popołudnie z 30 sekund słońca oraz 3 minut ciszy w pokoju dziecinnym, co jest zjawiskiem równie częstym, jak – nie przymierzając – koniunkcja planet, zrobiłam parę zdjęć i skrobnęłam parę (hyy!) słów, dlatego dziś nadciągam z kolejnym wpisem.

Źródło: https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/736x/92/41/2e/92412e6ccff7a5210fe17b8a44e77beb.jpg
Na samym początku muszę jednak przeprosić Was za długotrwałe milczenie, które, jak donoszą czołowe media opiniotwórcze, spowodowało falę depresji i prób samobójczych w całym kraju. Mam nadzieję jednak, że mi darujecie wiedząc, że oto zostałam wpuszczona w kanał. A konkretnie trzy kanały, i to nie byle jakie: idzie mianowicie o kanały prawej górnej szóstki. Tak, tak, słusznie się domyślacie: powodem mojego milczenia było leczenie kanałowe (swoją drogą, chcę publicznie zaprotestować przeciwko nazywaniu tych wyrafinowanych tortur leczeniem – to jakiś okrutny żart, doprawdy).

Ale może zacznijmy od początku…

A było to tak. Już na samym początku, kiedy ból był jeszcze noworodkiem, lekkim ćmieniem, cieniem zaledwie swojej dojrzałej formy, przeczuwałam, że czekają mnie w gabinecie dentystycznym jakieś nie lada kosztowne i czasochłonne męczarnie. Przez kilka dni nie miałam jednak okazji zgłosić się z zębem do dentysty – w tym czasie przesiadywałam w domu z zasmarkanym maluchem, którego nie było komu przekazać pod opiekę. W tym czasie ból rozwinął skrzydła i z lekkiego ćmienia, które pieszczotliwie niemal głaskało moje dziąsło, zmienił się w ziejącego ogniem smoka, którego głównym celem było rozłupanie mi czaszki. Przysięgam – ani poród, ani najgorszy ból głowy, ani nawet oglądanie transmisji z obrad sejmu nie mogło się równać z cierpieniami, jakie wtedy przeżywałam. Myślałam, że wyskoczę przez okno, a powstrzymywała mnie tylko myśl, że czwarte piętro może nie wystarczyć, żeby skrócić moje męki.

Źródło: http://s.quickmeme.com/img/1d/1d2faf3a4e184f4fc7dbcfb75e253bc1b78aecd52933f3fdd4d3c8b728db87f0.jpg
Wtedy właśnie, między jedną myślą samobójczą a drugą, przypomniałam sobie o sposobie na ból zęba, który kiedyś polecała mi moja kuzynka – wspaniała osoba i prawdopodobnie jeszcze wspanialsza mama. I ta właśnie zwięzła dygresja prowadzi nas do bohatera dzisiejszego wpisu, którym jest olejek goździkowy.
Gratuluję zatem wszystkim śmiałkom, którzy przetrwali powyższy przydługi wstęp i zapraszam do dalszej lektury :)


WŁAŚCIWOŚCI OLEJKU GOŹDZIKOWEGO

Olejek pozyskiwany jest z pąków goździków i posiada liczne właściwości prozdrowotne. Ma działanie przeciwgrzybiczne, antybakteryjne, aseptyczne, a nawet działa jak afrodyzjak! Dzięki właściwościom aseptycznym, sprawdzi się pomocniczo w przyspieszaniu gojenia się powierzchniowych ranek, a także pomoże przy ukąszeniu i użądleniu owadów. Może też sprawdzić się w pielęgnacji cery trądzikowej, ale tylko rozcieńczony innym olejkiem – solo jest zbyt drażniący, zwłaszcza dla cery naczynkowej lub wrażliwej. Goździki, nie tylko w postaci olejku, znane są również jako środek wspomagający odporność, dzięki zawartości żelaza czy wapnia oraz witamin A i C. W formie inhalacji olejek można stosować również w dolegliwościach układu oddechowego. Olejek może mieć również działanie przeciwbólowe – zmieszany z solą i nakładany miejscowo na skronie, ma zwalczać bóle głowy, a podgrzany, w duecie z olejem sezamowym, pomoże przy bólu ucha.



RATUNEK DLA CIĘŻARNYCH

Stosowany np. skrapiania poduszek, może pomóc w walce z… porannymi mdłościami. Olejek goździkowy ma działanie przeciwdziałające nudnościom, a nawet przeciwwymiotne. Może więc pomóc mamom w utrzymaniu zawartości żołądka na miejscu. Chyba że jest Wam niedobrze od jego zapachu. Wtedy nie ręczę za efekty.


RATUNEK DLA ZĄBKUJĄCYCH

Olejek goździkowy ma powszechne zastosowanie przede wszystkim w higienie jamy ustnej i właśnie to jego działanie interesowało mnie ostatnimi czasy. Jedną kroplę olejku zmieszaną z trzema kroplami innego spożywczego oleju (np. lnianego, z oliwek, kokosowego, sezamowego) nanosimy na obolałe miejsce, a następnie dzieje się magia. Olejek ma działanie lekko chłodzące i znieczulające – dosłownie po kilku sekundach ból ustępuje. Skoro sprawdził się przy moich konających w męczarniach nerwach zębowych, ma szanse zadziałać i u ząbkujących maluszków. Oczywiście ważne jest, zwłaszcza w przypadku dzieci, stosowanie rozcieńczonego olejku – samodzielnie jest zbyt intensywny, a kiedy jego odrobina dostanie się na język, odczujecie ostre pieczenie. Oczywiście ustąpi po chwili, ale przez tę chwilę ząbkujące niemowlę gotowe odgryźć Wam palec. Szkoda niemowlęcia, i palca oczywiście też.



RATUNEK DLA ZSZARGANYCH NERWÓW

Stosowany w aromaterapii, olejek goździkowy ma działanie antystresowe, usuwa zmęczenie psychiczne i – w zależności od stężenia – może działać pobudzająco (czysty olejek goździkowy) lub uspokajająco (rozcieńczony, zwłaszcza w duecie z olejkiem lawendowym). Ja jednak najbardziej lubię olejek goździkowy w tandemie z olejkiem pomarańczowym. Razem tworzą cudownie świąteczny dwugłos, który chyba nigdy mi się nie znudzi. Czy w Waszych domach w rolach „kostek zapachowych” również na święta występują pomarańcze nabite goździkami? U mnie owszem. Tak było w moim domu rodzinnym, tak też jest teraz w moim własnym, i wierzcie mi – nic, poza zapachem pierników i żywicy, piękniej nie zapowiada świąt.





Tyle ode mnie na dziś. Mieliście już kiedyś do czynienia z olejkiem goździkowym? Znacie inne jego zastosowania?

Buziaki,

Iga

02:26

RELAX, TAKE IT EASY - 5 SPOSOBÓW NA ODPRĘŻENIE SIĘ

RELAX, TAKE IT EASY - 5 SPOSOBÓW NA ODPRĘŻENIE SIĘ
Ostatni tydzień był dość intensywny. Cała nasza trójka wyjechała z zatłoczonej Łodzi do rodzinnego domu mojego męża. Niech was to nie zmyli, nikt na tym wyjeździe nie odpoczywał. Mój Łukasz zalatany bo przecież w miejscu nie usiedzi, a ja wiadomo - mama na cały etat. Ale w całym tym ferworze zawsze znajdzie się choć chwila na zasłużony odpoczynek. Dziś opowiem wam o moich sposobach na relaks.

1. Rodzinne spacery

Szczególnie teraz kiedy za oknami towarzyszy nam jesienna aura uwielbiamy całą rodziną wychodzić na spacery. To obowiązkowy punkt każdego dnia. Dzięki temu zaciśniamy rodzinne więzy i spędzamy razem czas. Ogarnia nas pozytywna energia i poprawia nam się samopoczucie. W końcu mamy czas tylko dla siebie. Wiadomo, z rodziną najlepiej !



2. Czytanie książek podróżniczych

W głowie zawrócił mi Tomek Michniewicz i jego książki. To dzięki niemu z chęcią w ogóle sięgam po książki. Czytanie tego typu pozycji pozwala mi się rozluźnić i przenieść do miejsc, o których marzę. Książki podróżnicze przypominają mi ciekawostki geograficzne, uczą szacunku do drugiego człowieka, a także pokazują piękno tego świata. Dzięki nim marzę. A jeśli marzę to znaczy, że jestem.



3. Nauka Hiszpańskiego

Moja przygoda z nauką hiszpańskiego zaczęła się na studiach. Niestety nie trwała ona zbyt długo. Jako, że moim marzeniem było poznać kulturę i język państw hiszpańskojęzycznych postanowiłam powrócić do nauki. W ciągu dnia nie mam zbyt dużo czasu na tego typu rzeczy, jednakże nie poddaję się i małymi kroczkami spełniam swoje marzenie. Obecnie w nauce pomaga mi repetytorium tematyczno - leksykalne Ewy Bartkowiak. A już za półtora tygodnia odbiorę swoją - jeszcze gorącą - nowość ! Mianowicie: "Hiszpańska gramatyka inaczej" Srokowskiej Aleksandry. Oj, będzie się działo :)



4. Pielęgnacja roślin

Ludzie dziwią mi się, że wyrywanie chwastów albo przycinanie krzewów daje ukojenie mojej duszy. Czynności pielęgnacyjne w ogrodzie albo przy domowych kwiatach to dla mnie taki relaks jak dla innych pobyt w SPA. Nie ma nic lepszego na zmęczenie lub smutki niż rozmowa z roślinami. Każda chwila spędzona z nimi daje kopa do działania. Chyba nie zrozumie tego nikt kto tak jak ja je kocha.



5. Domowe SPA

Przyciemnione światło, świece zapachowe, gorąca kąpiel z bąbelkami. To jest to! Zwłaszcza teraz kiedy tak szybko robi się ciemno. Ostatnio w ręce wpadły mi bardzo fajne kosmetyki do pielęgnacji ciała. Oczywiście blogosfera kosmetyczna już dawno o tych hitach huczała. Ja jednak zdecydowałam się na nie dopiero teraz. Na myśli mam serię produktów z firmy Ziaja seria Cupuacu. Obecnie używam  krystalicznego peelingu cukrowego złuszczająco - wygładzającego, krystalicznego mydła pod prysznic i na sam koniec brązującego mleczka do ciała. Jeżeli tak jak ja nie używałyście jeszcze tych produktów to serdecznie was do tego zachęcam.




13:08

CUDA ZA GROSZE VOL. 1

CUDA ZA GROSZE VOL. 1

Zdjęcie tytułowe pochodzi z serwisu https://www.teepublic.com/t-shirt/492387-i-love-cheap-thrills, bo jestem cielę i na grupowe ujęcie trafiły niepotrzebne produkty...

Witajcie w nowym wpisie, a zarazem pierwszym odcinku nowego cyklu. Cykl Cuda za grosze pierwotnie miał być częścią duetu Cuda za grosze, buble za hajsu kosze, ale że póki co nie mam koszy hajsu, ani nawet koszy na hajs, musimy zadowolić się pierwszym segmentem powyższej, jakże błyskotliwej, rymowanki.

W założeniu chcę w tym cyklu zaprezentować Wam pięć sprawdzonych produktów na każdą kieszeń, z pięciu różnych kategorii: twarz, ciało, kolorówka, włosy i „coś” ekstra, co może dublować jedną z powyższych kategorii albo w ogóle nie dotyczyć kosmetyki. Jak to wyjdzie w praktyce, przekonamy się niebawem, a tymczasem zapraszam do lektury :)

A, zanim zaczniemy – wiem, że oczywiście postrzeganie czegoś jako produktu taniego lub drogiego to bardzo subiektywna, a dla niektórych także i drażliwa kwestia. Dlatego zestawienie będzie obejmowało produkty, które po pierwsze, mają cenę stosunkowo niską względem innych produktów tego typu, a po drugie, ich cena jest niewielka w stosunku do jakości.
Ok, skoro uporządkowaliśmy już kwestie formalne – zapraszam do czytania.


COŚ DLA TWARZY – WODA RÓŻANA


W tym zestawieniu, w kategorii twarzowej, ląduje woda różana. Ta na zdjęciu (z Avon, otrzymana w darze od koleżanki – dzięki Natalka!) to taki trochę farbowany lis, bo właściwa woda różana w składzie kryje tyły, ale i tak ją lubię, a w dodatku innej w tej chwili nie mam na stanie. Tak czy inaczej, warto mieć ją na podorędziu, bo zmienia najzwyklejszy zabieg łazienkowy w aromaterapeutyczny rytuał. Spodoba się zwłaszcza posiadaczkom suchej skóry, ale jej działanie kojące powinny docenić też posiadaczki skóry wrażliwej, nadreaktywnej, naczynkowej lub trądzikowej. Czyli w zasadzie każdy. Bo czego tu nie lubić? Pachnie pięknie, wspaniale nawilża, pachnie pięknie, delikatnie tonizuje i oczyszcza skórę. Dodatkowo sprawdza się świetnie jako baza do rozrabiania glinek lub alg. No i czy wspominałam już, że pięknie pachnie?
Buteleczkę o pojemności 200 ml dostaniecie za mniej niż 10 zł w aptekach i sklepach zielarskich, ta z Avon jest obecnie w promocji za 7,99 zł.


COŚ DLA CIAŁA – SZCZOTKA DO SZCZOTKOWANIA NA SUCHO

Moja szczotka nie nadaje się już do pozowania, więc zdjęcie pożyczyłam ze strony www.rossmann.pl

Tutaj pozwalam sobie na małe oszustwo, bo szczotki potrafią kosztować także i dziesiątki, a zapewne nawet setki złotych, ale ta moja mieści się w kategorii „cudów za grosze” – kosztowała mnie niespełna 10 zł (poza promocją można ją dostać za 11,99 zł w Rossmannie), a polecić chcę Wam nie tyle samą szczotkę, ile zabieg, do którego ją wykorzystuję. Szczotkowanie ciała na sucho obrosło wieloma mitami; przypisuje mu się działanie detoksykujące, dzięki poprawie krążenia ma też pomagać w rozbudzeniu się o poranku (nie wiem jak Wam, ale mnie w obudzeniu się najbardziej pomaga, gdy dzień zaczyna się po 10), a także, zapewne, leczy kurzą ślepotę i łysienie plackowate. Z działań może mniej zakorzenionych w Krainie Oz, ale za to osobiście doświadczonych mogę zagwarantować Wam, że regularne szczotkowanie ciała zastąpi najlepszy peeling, pozostawi skórę gładką jak aksamit, a nawet może wspomóc działanie antycellulitowe lub pomóc w walce z wrastającymi po depilacji włoskami.


COŚ DLA WŁOSÓW – MASKI DO WŁOSÓW KALLOS


O maskach Kallos powiedziano już chyba wszystko, więc będę się streszczać (tłum wiwatuje). Maski o pojemności 275 ml można dostać w drogeriach już za około 5 zł i warto przetestować je wszystkie, by znaleźć swojego ulubieńca. Moim zostanie chyba wersja Cherry – ta, którą mam w tej chwili. Pachnie jak skrzyżowanie owocowych landrynek z kisielem wiśniowym, pięknie nabłyszcza włosy, dodaje im lekkiej objętości, nie obciąża i ułatwia rozczesywanie. Nie ma się tu co doszukiwać jakichś długofalowych działań kondycjonujących, ale dla doraźnej poprawy stanu włosów sprawdza się genialnie.


KOLORÓWKA – RÓŻE DO POLICZKÓW MUR



Czy zaskoczę Was mówiąc, że kiedy produkty do makijażu marki Makeup Revolution wtargnęły szturmem do blogosfery, pragnęłam mieć je wszystkie? Palety cieni, sety do konturowania, podkłady, produkty do ust – cokolwiek wyszło spod ręki MUR, zbierało pochlebne recenzje, a lista moich chciejstw rosła i rosła, niczym zawartość ksawinkowej pieluszki o poranku. Szczęśliwie, szybka inwentaryzacja zasobów kosmetycznych, pospieszny rachunek sumienia oraz fakt, że nie można ich było dostać stacjonarnie jakoś pomogły mi powściągnąć ślinotok i uchroniły od spontanicznych zakupów. Do czasu. Kilka miesięcy temu produkty MUR pojawiły się w mojej okolicy w dwóch drogeriach, więc po paru tygodniach ostrożnego węszenia i głaskania do moich zasobów dołączył nowy róż. Odcień Sugar to idealnie jesienny, piękny, ciepły, zgaszony kolor o niesamowitej pigmentacji i aksamitnie kremowej konsystencji. Na plus zaliczam mu też niewielką pojemność (2.4 g), dzięki której zdenkowanie różu może zdarzyć się jeszcze za mojego żywota. Dodajmy do tego cenę 5,99 zł i mamy kolorówkowy ideał.


COŚ EKSTRA – POMADKA OCHRONNA ALTERRA Z GRANATEM BIO


Ochronna pomadka do ust Alterra swego czasu święciła wielkie triumfy na blogach, ale o tak dobrym produkcie warto jeszcze raz przypomnieć. Naturalne, ekologiczne oleje otwierają stosunkowo krótki i prosty skład, a o działaniu pielęgnacyjnym tego niepozornego sztyftu trubadurzy powinni śpiewać pieśni. Nie zdarzyło mi się, żeby mnie zawiódł – po nałożeniu na noc usta są rano mięciutkie i nawilżone, użyta solo pomadka nadaje apetyczny połysk, a zastosowana jako baza pod najbardziej nawet obsuszające produkty, dba o to, by naszym ustom nie działa się żadna krzywda. A dodatkowo pięknie, owocowo pachnie! Jeśli jeszcze jej nie znacie, biegnijcie do Rossmanna – do 18.11 jest w promocji za 3,99 zł (w regularnej cenie 4,99 zł, więc możecie najpierw doczytać do końca). 
Wieść gminna niesie, że pomadka, dzięki dużej zawartości olejku rycynowego, może też sprawdzić się jako... odżywka do rzęs. Można spróbować, ale lepiej z wersją rumiankową. Ta z granatem jest zbyt intensywnie perfumowana, żeby spokojnie nakładać ją na okolice oczu.


Tak wygląda moja pierwsza, subiektywna lista cudów za grosze. Znacie któreś? A może macie własne kosmetyczne hity za niewielkie pieniądze? Piszcie, chętnie przetestuję coś nowego.

PS. Wybaczcie - ponownie - jakość zdjęć. Aparat został w pracy :(

Buziaki,

Iga

02:13

DARK SIDE OF THE MOON

DARK SIDE OF THE MOON

Z mojego ostatniego denkowego posta (klik!) wiecie, że wykończyłam niedawno dwóch swoich podkładzianych ulubieńców: Healthy Mix od Bourjois i ColorStay od Revlonu. Jako, że byli to moi ulubieńcy, zgodnie z żelazną blogerską logiką postanowiłam… poszukać dla nich zastępstwa. Tak, tak. Nie da się tego sensownie wytłumaczyć i nie będę nawet próbować. Najwyraźniej młody i nieopierzony jeszcze blogosferyczny pasożyt zaczął już czynić nieodwracalne szkody w moim mózgu, a na pierwszy ogień poszedł ośrodek odpowiedzialny za racjonalne rozumowanie. Śpieszę więc z nowym wpisem, dopóki wiem jeszcze, do czego służy klawiatura.
  



Na fali wspomnianych poszukiwań zamienników dla HM i CS trafił do mnie kultowy już wręcz podkład True Match od L’Oreal. Przekazała mi go koleżanka (dzięki Asiu!), której się nie sprawdził, więc chętnie skorzystałam z okazji przetestowania produktu. Wcześniej jednak, a jakże, pozwoliłam sobie przeczytać, co takiego obiecuje producent. A obiecuje góry złote skąpane w perłach i diamentach, między innymi podając, że rewolucyjne połączenie czterech olejków eterycznych (…) zapewnia doskonałe rozprowadzenie podkładu, łatwość użytkowania i wyjątkowo sensoryczne doświadczenie. Podekscytowana perspektywą tych zmysłowych doznań zabrałam się do aplikowania podkładu, uzbrojona w arsenał jadowitych uwag; już widziałam oczyma wyobraźni jak rozbijam w proch i pył disnejowskie wizje producenta i… niespodzianka. To jest, bez przesady, zdarzały mi się w życiu bardziej sensoryczne doświadczenia, ale wcale nie jest źle.


Podkład ma kremową konsystencję, dość rzadką, ale nie wodnistą, rozprowadza się naprawdę przyjemnie i całkiem nieźle kryje. Po nałożeniu nawilżająca w odczuciu formuła staje się bardziej pudrowa - widać to już na zdjęciu poniżej. 


Absolutnie nie tworzy przy tym maski: ładnie wtapia się w skórę, sprawiając, że wygląda wciąż jak należąca do żywego człowieka, a nie woskowej figury. Tuż po nałożeniu daje efekt naturalnie rozświetlonej skóry, jednak ten efekt znika po przypudrowaniu, a przypudrować go trzeba – nie jest to zastygający podkład i wymaga utrwalenia pudrem, w przeciwnym razie zniknie z twarzy błyskawicznie (już robiąc zdjęcia, zostawiłam piękne smugi na aparacie).


Po przypudrowaniu w moim odczuciu traci nieco na urodzie, ale efekt nadal jest lekko satynowy, daleki od płaskiego matu i na pewno może znaleźć wielu zwolenników. Jak widzicie na poniższych zdjęciach, zarówno w świetle dziennym, jak i sztucznym prezentuje się ładnie i bardzo naturalnie…
Po lewej sam podkład, po prawej już przypudrowany
Po 10 godzinach od aplikacji, w sztucznym świetle
 …z daleka. Kiedy bowiem przyjrzałam się swojej skórze z bliska, podświadomie spodziewałam się ujrzeć  na jej powierzchni wbitą gdzieś amerykańską flagę i podskakującego Neila Armstronga. Można było bowiem łatwo ulec wrażeniu, że patrzę na powierzchnię księżyca. 


Rozszerzonych porów nie podkreślał w takim stopniu żaden podkład, który zdarzyło mi się testować. Oczywiście nie stworzył ich – tak najwyraźniej wygląda moja cera. Od podkładu za 60 zł oczekuję jednak choćby minimalnego, optycznego wygładzenia skóry, a nie bezlitosnego podkreślania i obnażania jej niedoskonałości; nie wyobrażam sobie, jak ten podkład może wyglądać na skórze przesuszonej lub naznaczonej już pierwszymi zmarszczkami. Na swego rodzaju pochwałę zasługuje fakt, że podkład jest kompletnie niewidoczny na skórze - no ale nie po to go nakładam, żeby skóra wyglądała gorzej niż bez żadnego podkładu! Oczywiście, w normalnych, życiowych okolicznościach raczej nikt, może poza dentystą, nie ogląda nas z tak bliska. Ale ten widok ciężko mi będzie wyrzucić z pamięci i raczej nie przekonam się do True Matcha. Sorry, L’Oreal.


Nie zrozumcie mnie źle – to wcale nie jest tragiczny produkt. Po przypudrowaniu zyskuje całkiem przyzwoitą trwałość i na pewno przebija pod tym względem Healthy Mix. Jeśli się ściera, robi to dyskretnie i równomiernie, dobrze trzymają się też na nim produkty do konturowania czy róż. Na pochwałę zasługuje też gama kolorystyczna. Kolor, który odziedziczyłam to 2.N Vanilla – drugi w gamie, zbliżony odcieniem do 51 Light Vanilla z Bourjois. Do mojej karnacji, wciąż lekko ocieplonej po lecie, dopasowuje się rzeczywiście idealnie. Wiele osób zarzuca mu oksydowanie, ale ja, z ręką na sercu, nic takiego nie zauważyłam. To dobra wiadomość dla prawdziwie bladoskórych – odcień 1N, najjaśniejszy w gamie, ma szansę Wam pasować. W butelce może przerażać obecność drobnego, mieniącego się na różowo i złoto shimmerku – ale nie lękajcie się, na dłoni i na twarzy jest już zupełnie niewidoczny.


Problem mam jednak z tym podkładem taki, że nie wiem za bardzo, dla kogo on został stworzony. Dla cery suchej jest moim zdaniem zbyt ciężki, dla dojrzałej – za bardzo podkreślający załamania skóry, dla trądzikowej może mieć niewystarczające krycie, a dla osób oczekujących wyrównania kolorytu – krycie niepotrzebnie mocne. Na wizażu (klik!) zbiera skrajne opinie, więc chyba nie jestem odosobniona w swoich wątpliwościach. Będę testować go jeszcze w innych warunkach, bo mimo wszystko uważam, że warto dać mu szansę. A jak jest z Wami? Są tutaj jakieś fanki True Match? Dajcie znać.


PS. Dodać też muszę, że rzadko kiedy producent tak trafnie nazywa swój produkt. Ten podkład to prawdziwy TRUE match. Obnażył całą prawdę o stanie mojej skóry. A że prawda w oczy kole... 

Buziaki,

Iga

00:29

SERUM Z KERATYNĄ I MIODEM OD WIBO

SERUM Z KERATYNĄ I MIODEM OD WIBO
Ostatnio było bananowe odkrycie do włosów a dziś będzie miodowe cacuszko do paznokci. Mam tu na myśli serum z keratyną i miodem na bazie wody termalnej marki Wibo.


Na produkt skusiłam się pod wpływem promocji -49% w Rossmannie. Jak na gwałt potrzebowałam ratunku dla suchych skórek i... bingo! Kolejny produkt w tak niskiej cenie a daje tyle dobra i radości. Ta urocza buteleczka skradła moje serce. Produkt rewelacyjnie poradził sobie z suchymi skórkami sprawiając tym samym, że moje paznokcie uległy znacznej poprawie. Na efekt długo czekać nie trzeba. Już po pierwszej aplikacji doznałam reakcji wow! A to wszystko zasługa Witaminy E, miodu
i keratyny. Dodatkowo owe serum rewelacyjnie pachnie. Po otwarciu buteleczki przenoszę się do słonecznej Grecji - dacie wiarę?! Możecie się śmiać ale to pachnie jak zeszłoroczne wakacje na Rodos.

Jakie są Wasze odkrycia kosmetyczne? Koniecznie dajcie znać :)

00:33

BANANOWA PETARDA - MASKA DO WŁOSÓW KALLOS

BANANOWA PETARDA - MASKA DO WŁOSÓW KALLOS
Od zawsze najwięcej uwagi poświęcam moim włosom, gdyż ich pielęgnacja jest dla mnie bardzo ważna. Szampony, odżywki, sera, maski, wcierki - to jest mój żywioł. Istotne jest przede wszystkim to by włosy były gładkie, lśniące i zdrowe. Właśnie dlatego dziś przychodzę do was z moim wrażeniem po zastosowaniu bananowej maski do włosów firmy Kallos. 



Czy są jeszcze w ogóle takie osoby, które nie sięgnęłyby po to cudo? Uwierzcie mi, że bardzo długo chodziłam obok tego produktu w drogeriach i zastanawiałam się nad jego kupnem. Skusiłam się na tą maskę dopiero wtedy gdy wszystkie inne ujrzały denka. 
Maskę możemy zakupić w dwóch pojemnościach 275 ml i 1 L - co uważam za super rozwiązanie w momencie gdy chcemy upewnić się, że produkt będzie nam służył i gdy jesteśmy takimi osobami jak ja i zapachy szybko wam się nudzą. Ja wybrałam małą pojemność żeby sprawdzić czy moje włosy polubią się z tym produktem. Tak też się stało:) Producent zaleca aby kosmetyk pozostawić na mokrych włosach przez 5 min. Ja dodatkowo założyłam na głowę specjalny czepek i owinęłam całość ręcznikiem. Te 5 min w zupełności wystarczyło aby moje włosy stały się jedwabiste i miękkie w dotyku. Dodatkowo maska wygładziła i nabłyszczyła strukturę włosia dzięki czemu te nie plączą się podczas rozczesywania. I ten zapach powalił mnie na kolona! Mistrzostwo świata!



Do prawdy nie wiem dlaczego tak długo broniłam się przed tym produktem. Jak za tą cenę jest rewelacyjny i skuteczny. Czego  chcieć więcej?! Chętnie wypróbuję inne maski tej firmy. Was też zachęcam. Jeśli tak jak ja wątpiłyście w działanie tego produktu zakupcie na początek małą pojemność i przetestujcie :)

03:07

Z PUSTEGO I SALOMON NIE NALEJE, CZYLI DENKO #1

Z PUSTEGO I SALOMON NIE NALEJE,  CZYLI DENKO #1

Witajcie po krótkiej przerwie! Jak minął Wam długi weekend? Jeśli śledzicie nasz Instagram, zapewne wiecie, że u mnie było dość upiornie.

Rodzinka krwiopijców w komplecie. Fot. by niezrównana Pani Antena :)
Dobrze więc po tych przejściach z pogranicza kina gore wrócić do normalności. A cóż jest bardziej prozaicznego i powszedniego niż śmieci? Zapraszam Was zatem na przegląd moich kosmetycznych odpadków, czyli minirecenzje produktów, które zużyłam w ostatnich tygodniach.




CATRICE – TRWAŁY FLAMASTER DO BRWI, ODCIEŃ 040 Brow’dly Presents…


Mam słabość do marki Catrice. Nowości w ich asortymencie witam więc zawsze z zainteresowaniem i wiele z nich sprawdziło mi się dobrze, a nawet lepiej niż dobrze. Kiedy więc Maxineczka poleciła nowy pisak do brwi, nie minęło wiele czasu, kiedy trafił do mojej kosmetyczki. Moje brwi są zasadniczo bezobsługowe, ale czasem w ferworze walki z nadprogramowym upierzeniem zdarza mi się wyrwać o jeden włosek za dużo. Żeby więc nie straszyć dziurawymi brwiami, lubię mieć w odwodzie kredkę na czarną godzinę. Niestety. Mój pisak był chyba zdenkowany odkąd go kupiłam, a jeśli nie był zdenkowany, to z pewnością denny. Zamiast rysować precyzyjne kreski, od nowości wydawał z siebie jedynie sinobrązowe pierdnięcia, którymi mogłabym wyrysować sobie co najwyżej cienie pod oczami, ale na pewno nie brakujące włoski. Możliwe oczywiście, że trafiłam na wadliwy egzemplarz, ale rynek brwiarski jest na tyle rozbudowany, że nie będę ryzykować kolejnego spotkania z produktem Catrice. O ile więc nie dopadnie mnie pomroczność jasna i demencja starcza, nie zamierzam wracać do tego ustrojstwa.


REVLON COLORSTAY 150 Buff


Szerzej mówiłam o tym podkładzie w poście o kosmetycznych romansach (klik!), więc nie będę się tutaj roztkliwiać. Zdenkowałam go głównie dlatego, że po pierwsze, w grudniu miną dwa lata od otwarcia i nie chciałam dać mu skisnąć, a  po drugie dlatego, że moja sfochowana skóra nadawała się ostatnio do tego, żeby założyć na głowę papierowy worek. A skoro do pracy chodzić w papierowym worze nie uchodzi, to ukrywałam jej brzydkie sekrety pod Colorstayem. Czy wrócę – nie jestem pewna, bo cena w sklepach stacjonarnych osiągnęła już wymiary groteskowe, a w dodatku CS mocno mnie przesusza. Szukam alternatywy.


BOURJOIS HEALTHY MIX 51 Light Vanilla


Och, Healthy Mix! Nigdy chyba nie przestanie mnie zachwycać. Kiedy spotykamy się po dłuższym czasie, nie mogę się napatrzeć, jak zdrowo i promiennie wygląda w nim moja skóra. Uwielbiam jego zapach, jego kolor (przez ¾ roku odcień 51 jest ton w ton idealnie dopasowany do mojej skóry, a latem właściwie rezygnuję z podkładu na rzecz kremów BB/CC), konsystencję, krycie, wydajność (buteleczka wystarcza mi na pół roku, więc zaopatruję się w niego zawsze na Wielkich Promocjach w Rossmannie)… Jedynie trwałość mogłaby być lepsza, ale nie wymagajmy cudów. Na pewno wrócę!


OLEJEK Z DRZEWA HERBACIANEGO


To niezastąpiony członek mojego zespołu ratunkowego na wszelkie fochy i fumy mojej skóry. Zapach ma tak piorunujący, że leczy z kataru wszystkich w promieniu pięćdziesięciu metrów, a w odpowiednim stężeniu sądzę, że mógłby być z powodzeniem stosowany do czyszczenia armatury, ale warto zmierzyć się z jego wstrząsającą wonią po to, żeby doświadczyć jego niezwykłej antybakteryjnej mocy. Wszelkie zaognione zmiany i stany zapalne w zderzeniu z mocą drzewa herbacianego zmykają z podkulonym ogonem gdzie pieprz rośnie. Oczywiście delikatnoskórków może przesuszać, ale ja mam na niego swoje sposoby. Nakładam go solo punktowo lub włączam w skład oddziału prewencji i mieszam dwie krople z odrobiną olejku z róży rdzawej (pisałam o nim tutaj – klik!) oraz kilkoma kroplami żelu hialuronowego i aplikuję na całą twarz. Do rana wszystkie zmiany są zmumifikowane i bezbronne. Już mam kolejną buteleczkę.


KALLOS BLUEBERRY – MASKA DO WŁOSÓW


Próbowałam już kilku masek Kallos i ta plasuje się na końcu mojego prywatnego rankingu, ale nie zrozumcie mnie źle – to niezły produkt, tylko nie dla mnie. Ładnie dociążała włosy, sprawiała, że były lśniące i łatwo się rozczesywały… śmiesznie tania, poprawna maska. Problem w tym, że marka Kallos przyzwyczaiła mnie do czegoś więcej, niż tylko poprawności, dlatego następnym razem wybiorę pewnie wersję Banana, która jest moim osobistym faworytem. Niewykluczone jednak, że do jagodowej wersji kiedyś jeszcze wrócę.


DOVE OXYGEN MOISTURE – SZAMPON DO CIENKICH WŁOSÓW


Z tym szamponem to w ogóle dziwna sprawa. Otrzymałam go do testów pod koniec sierpnia i na początku byłam zachwycona. Włosy odbite od nasady, sypkie, puszyste, lśniące – no cud miód i fabryka czekolady. Potem efekt „wow” stopniowo słabł, aż osiągnął fazę efektu „meh”. Po użyciu szamponu, w duecie z odżywką z tej samej serii, z inną lub solo, moje włosy nie wyglądały świeżo nawet przez dobę (!!!). Dodatkowo do szału doprowadzało mnie opakowanie, które musiałam otwierać przy pomocy męża lub gwintu od grzejnika. Nie wiem, co się zmieniło, ale w związku z tym, że nie mam upodobania do zmieniania swojej głowy w maselniczkę, szampon Dove zostaje skierowany do prac porządkowych przy myciu pędzli. Jestem skutecznie zniechęcona.


EVELINE PRECIOUS OILS LIP SCRUB


Do przedwczesnej eksterminacji zostaje skierowany również peeling do ust Eveline, który jest dowodem na to, że chciwy (i leniwy) dwa razy traci. Nie chciało mi się iść do drogerii zaopatrzonej w asortyment Sylveco po ich sprawdzoną pomadkę z peelingiem (pisałam już o niej tutaj – klik!), więc wzięłam z półki coś, co uznałam za ciekawy zamiennik i… skucha. Peeling Eveline pachnie jak szminki z kiosku ruchu kupowane za lat szczenięcych, ma tępą, woskową formułę, która nie wchłania się w usta, ale okleja je nieprzyjemną, białą warstwą, a drobinki nie rozpuszczają się i drapią raczej niedelikatnie. Jestem na nie i potulnie wracam do Sylveco.


ISANA – ZMYWACZ DO PAZNOKCI Z OLEJKIEM PIELĘGANCYJNYM


Obecność olejku pielęgnacyjnego czy migdałowego zapachu w tym zmywaczu pozostanie dla mnie, obok pochodzenia piramid i Sfinksa, jedną z nieodgadnionych tajemnic ludzkości, ale nie zmienia to faktu, że jest to najlepszy moim zdaniem zmywacz (radzi sobie nawet z drobinkowo-piaskowo-brokatonośnymi lakierami), dostępny w dodatku o rzut kamieniem i tani jak barszcz. Nie zamierzam szukać zastępcy.


Tak wyglądają moje październikowe zużycia. Jak tam u Was z porządkami?

PS. Wszystkim, którzy zastanawiają się teraz, co ją, u licha, podkusiło, żeby prezentować publicznie swoje śmieci?, zapraszam do zapoznania się z fenomenalnym postem Agaty (klik!), w którym rozprawia się bezlitośnie ze wszystkimi dziwactwami blogosfery. Jest też mowa o denku!

Buziaki,

Iga
Copyright © 2016 pooderniczka , Blogger