07:33

5 KANAŁÓW NA YOUTUBE, KTÓRE REGULARNIE OGLĄDAM

5 KANAŁÓW NA YOUTUBE, KTÓRE REGULARNIE OGLĄDAM



Hej:) Dzisiaj przedstawiam Wam kanały na youtube, które oglądam permanentnie i z zamiłowaniem. Wpływają one bowiem na mnie bardzo pozytywnie. Umilają mi spożywanie posiłków lub też wolne chwile. Niektóre oglądam od kilku lat, a nie które od niedawna. Serdecznie zapraszam do czytania. 

1. Olfaktoria 

Kanał prowadzony jest przez Dorotę Goldman mieszkającą w Warszawie. Szczerze powiem, że do tego kanału musiałam najzwyczajniej dorosnąć, gdyż śledzę go od grudnia ubiegłego roku. Jeszcze rok temu tematyka na tym kanale zupełnie do mnie nie przemawiała. Obecnie nadrabiam zaległości i oglądam każdy film. Ale wracając do tematu, Dorota w swoich filmach przedstawia swoim widzom produkty marek selektywnych. Co to oznacza? Najprościej mówiąc są to produkty spersonalizowane o luksusowym charakterze. Dorota opowiada o produktach takich marek jak Estee Lauder, Clinique, Louis Vuitton itp. Dorota zaistniała na polskim youtube dzięki fenomenalnym, moim zdaniem, recenzjom perfum. Jeżeli szukacie zapachu dla siebie bądź kogoś bliskiego, jeżeli zastanawiacie się jakie nuty zapachowe zawarte są w poszczególnych flakonach koniecznie zajrzyjcie na jej kanał. Co mi się w niej podoba? To, że jest osobą stanowczą, mądrą, ma rewelacyjną dykcję dzięki czemu jej przekaz jest jasny i klarowny, posiada klasę i jest zadbana w najmniejszym szczególe. 

2. Szusz

Kanał prowadzi Weronika Jagodzińska mieszkająca w Łodzi, która jest sympatyczną kobietą po 30-stce. Jak przeczytać można na jej blogu youtube był dla niej na samym początku zabawą, która przerodziła się hobby. Można powiedzieć, że jest to jej sposób na życie. Razem z narzeczonym prowadzi firmę Gałgan, gdzie sprzedają czapki wełniane, bluzy i t-shirty. Podoba mi się w niej to, że jest pewna swojej kobiecości. Potrafi się fantastycznie ubrać. Na jej kanale odnajdziemy filmy dotyczące kosmetyków kolorowych i pielęgnacyjnych, inspiracje modowe, foodhaule i moje ulubione dialyvlogi. To właśnie z jej polecenia kupuję część swoich kosmetyków. Rewelacyjne jest to, że filmy nie są reżyserowane jak to spotkać można na zagranicznym youtube - prawie każdy filmik u różnych vlogerek jest takim sam i o tym samym. Vlogi Weroniki są pełne humoru, nie zawsze jest w nich umalowana i wystylizowana bo przecież każda z nas ma takie dni, że chce chodzić po domu w piżamie lub w dresie z nieumytymi włosami. 

3. Karolina Baszak

Tak powinna wyglądać kobieta! Karolina jest skromną i ciepłą osobą. Wśród takich ludzi jak ona życzę sobie się obracać. Jest w 100% kobieca i naturalna. Czy właśnie tak wygląda anioł? Mam nadziej, że tak:) Jest właścicielką aeterie. Można tam znaleźć przepiękne sukienki a także biżuterię. Wszystko projektowała ona! Prowadzi bloga, ma kanał na youtube i niedawno wydała swoją pierwszą płytę "Fale". Jej filmy są magiczne ze wspaniałymi podkładami muzycznymi. Na kanale Karoliny znajdziemy vlogi, perełki poszczególnych miesięcy itp. Co spowodowało, że oglądam ją regularnie? Na pewno to, że wyróżnia się ona na tle pozostałych vlogerek, że jest stonowana i posiada ciepły głos - uwielbiam jej słuchać, zachęca do tego abyśmy wspierali polski rynek - tyczy się to kosmetyków, ubrań itp. 

4. Maria Baszak

Na kanale Marysi zobaczymy krok po kroku jak przygotowuje swoje makijaże. Filmikom towarzyszą wspaniałe spokojne melodie i piosenki, które jeszcze bardziej powodują, że koniecznie muszę obejrzeć dany film. Wydaje mi się, że youtube jest dla niej w tym przypadku jedynie hobby a nie sposobem na życie ponieważ filmów jest stosunkowo mało do tego ile lat kanał już istnieje. 

5. Estee Lalonde

Jeśli jeszcze jej nie znacie to żałujcie! To urodzona Kanadyjka, która obecnie jest mieszkanką dynamicznie rozwijającego się i tętniącego życiem Londynu. Tak na marginesie, jak macie jesienną albo zimową chandrę obejrzyjcie dowolny filmik z jej kanału, a poprawa humoru gwarantowana. Kanał poświęcony jest tematyce kosmetycznej, modowej, książkowej i lifestylowej. Estee nie owija w bawełnę. Mówi to co myśli na dany temat. 



05:35

DR IRENA ERIS PROVOKE COMPACT POWDER

DR IRENA ERIS PROVOKE COMPACT POWDER
Podczas gdy byłam już w 100% pewna, że odnalazłam swój idealny puder, który pozostanie ze mną na bardzo długi czas okazało się, że żyłam w dużym błędzie. Na mej drodze pojawił się on, puder od dr Ireny Eris - skradł moje serce. Jeżeli chcecie się dowiedzieć dlaczego tak się stało zapraszam do czytania :)



Od dawna marzył mi się puder w ładnej puderniczce, a nie w zwykłym plastikowym opakowaniu jak to spotkać możemy w każdej drogerii. No wiecie, jakiś Chanel, Dior albo YSL. Póki co mogę jedynie pooglądać sobie w Sephorze albo w Douglasie. Któregoś dnia przechadzając się po SuperPharm natrafiłam na fajną promocje na kosmetyki kolorowe i mym oczom ukazało się stoisko z kosmetykami Dr Ireny Eris. 



Muszę przyznać, że opakowanie jest solidne, piękne i w miarę moich oczekiwań luksusowe oraz minimalistyczne. Puder ma lekką i matową, a także jedwabistą konsystencję, dzięki czemu idealnie sprawdził się do mojej mieszanej cery. Spowodował, że jego konsystencja doskonale wtopiła się w skórę dopasowując się tym samym do jej struktury w wyniku czego nadał jej naturalny wygląd. Plusem jest również fakt, iż posiada on właściwości absorbujące nadmiar sebum i zapewnia efekt matowienia. 



Dzięki temu odkryciu mam ochotę przetestować więcej produktów kolorowych tej że marki! Dodam jeszcze, że puder posiadam w odcieniu N 120 Natural Touch. W ofercie dostępne są również kolory: N 100 Translucent Touch i N 110 Light Touch. Jego cena to 75,00 zł. 


02:50

TRZECIE DENKO

TRZECIE DENKO

Świetnie zaczynam ten rok, nie ma co – od spektakularnego spóźnienia. Mam jednak nadzieję, że mi wybaczycie, bo w dzisiejszym denku kilka naprawdę ciekawych produktów, a także trochę narzekactwa, które może uchronić Was przed spektakularną wtopą J Z uwagi na to, że prezentuję poniżej zużycia grudnia, oprawa graficzna trochę nostalgicznie poświąteczna, zanim ozdoby wyjadą do piwnicy na kolejnych 11 miesięcy. Zapraszam do lektury!


MASKA DO WŁOSÓW KALLOS CHERRY


O czereśniowej masce Kallos wspominałam Wam już w pierwszym odcinku jednoodcinkowego (póki co) cyklu Cuda za grosze – tutaj (klik!), i mogę tylko wszystkimi ośmioma mackami podpisać się pod tym, co już o niej napisałam. Znakomicie wpływa na moje włosy: po użyciu są wyraźnie bardziej błyszczące i nawilżone, a jednocześnie sypkie i odbite od nasady. Dodatkowo maska pachnie jak kisiel wiśniowy, więc czego chcieć więcej?


MASŁO DO CIAŁA EFEKTIMA COCNUT MIRACLE



Masełko Efektima trafiło do mnie w grudniowym beGlossy i przypadło mi do gustu na tyle, że w kategorii pielęgnacyjnej znalazło się w gronie ulubieńców. Więcej możecie poczytać o nim tutaj – klik! – a ja dodam tylko, że zachęcona tym miłym doświadczeniem zaopatrzyłam się już w pełen wymiar innego masła Efektima, tym razem tego z masłem shea, i też bardzo mi odpowiada.


BALSAM DO CIAŁA EVREE MAX REPAIR



Balsam do ciała Evree otrzymałam z innymi próbkami w przesyłce promocyjnej w pojemności, która pozwoliła mi na dogłębne nawilżenie… jednej nogi. Od kolana w dół. Produkty Evree zazwyczaj lubię, ale oferowanie do testów próbki o pojemności 10 (?) ml ma tyle sensu, co karmienie mojego syna gotowaną marchewką. Czyli psu na budę.


JOGURTOWY ŻEL DO MYCIA CIAŁA AVON SENSATIONAL – WILD BERRIES AND POMERGRANATE



Apeluję niniejszym do marki Avon, żeby skróciła nazwy swoich produktów. Najlepiej o ¾. Albo w recenzjach zacznę podawać numery katalogowe J Sam produkt, poza nazwą o objętości Lalki, ma same plusy. Przede wszystkim pachnie rzeczywiście jak jogurt o smaku owoców leśnych, i to na tyle przekonująco, że pod prysznicem miałam ochotę polizać się po ramieniu, tak dla pewności. Już niewielka ilość tworzy kremową pianę i myje bardzo delikatnie, bez ryzyka przesuszenia. To jeden z niewielu owocowych zapachów, do których mam ochotę wracać zimą, więc pewnie kiedyś jeszcze skuszę się na butelkę.


OCZYSZCZAJĄCY PEELING DO TWARZY SYLVECO



Kolejny produkt, który znalazł się w gronie tegorocznych ulubieńcach (klik!), bo i czego w nim nie lubić? Rozprawia się z martwym naskórkiem bezlitośnie, a jednocześnie bez szkody dla cery, jest niesamowicie wydajny (opakowanie wystarczyło mi na pół roku cotygodniowego peelingowania), po użyciu zostawia skórę aksamitnie gładką, miękką i chętną do dalszej współpracy z produktami nawilżającymi. Och i ach, kupię na pewno.


PŁYN MICELARNY EVREE DO SKÓRY SUCHEJ I NORMALNEJ



Pisałam kiedyś, że Evree co do zasady bardzo lubię, że produkty dobre, że ą i ę, a tu… kolejna wtopa. Nie wiem, czy bardziej zasługuję na wyrazy współczucia, potępienia czy podziwu za to, że dobiłam denka w tym przebrzydłym płynie. Płyn micelarny stworzony jest do skóry suchej i normalnej (czyli zasadniczo nie mojej, i może za to zostałam ukarana), ale nie wyobrażam sobie, żeby jakiś suchoskóry delikatesik zniósł te pielęgnacyjne pieszczoty, jakie funduje nam ten produkt. Cały rytuał pozostawiał moją skórę podrażnioną i obszczypaną, jakbym właśnie wróciła ze stoku narciarskiego, a wokół oczu miałam spektakularne czerwone podkowy, które nadawały mi wygląd ofiary przemocy domowej. Ostatecznie zużyłam płyn do wstępnego oczyszczania twarzy przed właściwym demakijażem, a okolicę oczu omijałam szerokim łukiem. Nie polecam.


BIELENDA SUPER POWER MEZO TONIK KORYGUJĄCY



Bardzo lubię bielendową super hiper mezo serię, ale chyba ten tonik zaskoczył mnie najbardziej. Nie podrażniał mojej skóry, skutecznie trzymał ją w ryzach i wspomagał działanie złuszczające serum z tej samej serii. Na plus zaliczam mu też brak zapachu i butelkę z wygodnym dozownikiem. Polubiłam i pewnie kupię ponownie.


BIELENDA SUPER POWER MEZO SERUM KORYGUJĄCE



Kiedy rok temu po raz pierwszy spotkałam się z super hiper serum z Bielendy, byłam zachwycona. W międzyczasie poznałam serię Pore Solution marki Ava (pisałam o niej tutaj) i moja miłość nieco osłabła, ale nadal uważam, że w kategorii skutecznych domowych złuszczaczy serum Bielendy jest jednym z najlepszych produktów. Może jednak przesuszać, dlatego jeśli planujecie spotkanie z super hiper mezo, zacznijcie delikatnie – od aplikacji raz na dwa, trzy dni, a pozostałe dni zarezerwujcie sobie na głębokie odżywianie; w razie potrzeby zawsze możecie zwiększyć częstotliwość stosowania. Serum dobrze uzupełnić mechanicznym złuszczaniem raz w tygodniu, a dla spektakularnych efektów i dogłębnego oczyszczenia warto zaopatrzyć się też w tonik z tej samej serii. Ja na razie nie planuję powrotu, ale to naprawdę przyzwoity produkt.


KREM ODMŁADZAJĄCY HERBAL CARE DZIKA RÓŻA



Lubię produkty z zawartością olejku różanego lub wody różanej – zazwyczaj dobrze wpisują się w potrzeby mojej skóry. Tak było i tym razem. Chociaż cena na to nie wskazuje, mamy tu całkiem niezły skład: tuż za wodą znajduje się masło shea i olej makadamia, a gwiazda programu, czyli olejek różany, figuruje w około 1/3 listy składników. Krem ma przyjemną, gładką i treściwą konsystencję, ładnie nawilża i po prostu jest przyjemny w stosowaniu. Mimo dosyć odżywczej formuły sprawdzał mi się również pod makijaż. Pachniał przyjemnie, ale co dziwne, zapach kojarzył mi się bardziej z… masłem kakaowym – taka ciekawostka. Działania odmładzającego nie ocenię, ale zęby mleczne mi nie wyrosły, więc nie jest chyba spektakularne. Pewnie nie raz wrócę, bo to niezły produkt za małe pieniądze.


ODŻYWCZA POMADKA Z PEELINGIEM SYLVECO



Nie będę po raz trzechsetny piać nad tym cudem, bo jeszcze uznacie, że Sylveco mi za to płaci. Jeśli macie chęć, poczytajcie sobietutaj (klik!).


PUDER SYPKI PIERRE RENE



Całkiem niezły puder w kompletnie dyskwalifikującym go opakowaniu. Sitko, przez które dozowany jest puder, wykonane jest z badziewnego, miękko-łamliwego plastiku, w który zwykle pakowane są jednorazowe maszynki do golenia. Dzięki temu cudne siteczko wypadło mi razem z zawartością na białą toaletkę, tworząc spektakularny obłok żółto-beżowego pyłu, który wleciał mi do ust, oczu i nosa. Przez kolejne trzy dni pył osiadał na każdej wolnej płaszczyźnie pokoju, a ja kaszlałam na beżowo. Całą zawartość szuflady z bielizną musiałam wywalić do prania, szafka nieodwracalnie utraciła swą nieskalaną białość, a kaktusa bożonarodzeniowego do dziś czyszczę z żółtego nalotu. Jestem skutecznie zniechęcona, a szkoda, bo puder był niezły – drobno zmielony i dawał ładny, naturalny efekt. 


MASKARA DO BRWI MAYBELLINE BROW DRAMA



Pisałam Wam już przy okazji pierwszego denka, że moje brwi są zasadniczo bezobsługowe, ale nie jest to do końca prawda. Moje nadoczne owłosienie jest niestety długie, sztywne i nieposłuszne, i potraktowane słabym produktem brwi kpią sobie z moich prób zdyscyplinowania ich. Pozostawione samym sobie, szybko nadałyby mi wygląd Breżniewa. Dlatego nieustannie poszukuję żelu lub maskary, która utrwali je i utrzyma w miejscu, dodatkowo nadając lekki kolor (brwi mam z natury bardzo ciemne, ale z tendencją do, uwaga: rudzenia – np. latem albo po kontakcie z samoopalaczem. O rudych włosach marzyłam pół życia, ale nie chcę mieć rudych brwi). Maskara od Maybelline nie utrwalała może jakoś spektakularnie, ale wspominam ją dobrze. Miała zaskakująco wygodną szczoteczkę, dobry, zimno-ciemny kolor, a przede wszystkim niesamowitą wydajność – starczyła mi na ponad rok i do końca sprawowała się przyzwoicie. Raczej nieprędko do niej wrócę, bo kuszą mnie inne rewelacje na rynku brwiarskim – mocno nęci mnie Gimme Brow od Benefitu. Jeśli macie jakieś swoje typy, napiszcie koniecznie!


TUSZ DO RZĘS MAX FACTOR 2000 CALORIE



Kolejny produkt, o którym możecie przeczytać w ulubieńcach kosmetycznych roku. Nie jest to może mój tuszowy Ten-Jedyny, ale to taki pewniak, który nie może rozczarować. Bardzo go lubię i na pewno wrócę nie raz.


KREM DO PIELĘGNACJI DZIECI I NIEMOWLĄT ZIAJKA




Krem Ziai to nie jest może jakiś szczyt naturalności, ale jako podstawowy, awaryjny krem do wszystkiego dawał radę. Miałam go zawsze w torbie i sprawdzał się zarówno jako krem pod pieluszkę jak i ochronny krem w wietrzne i zimne dni. Wysoko w składzie stoi parafina, ale to tylko dowodzi, że parafina nie zawsze musi szkodzić – spisuje się dobrze właśnie wtedy, kiedy ma pełnić rolę bariery. Nie wykluczam powrotu.


I to już wszystkie moje grudniowe zużycia! A jak jest u Was? Pochwalcie się w komentarzach :)

Buziaki,
Iga

00:00

KOSMETYCZNE HITY 2016

KOSMETYCZNE HITY 2016

Rok świsnął mi koło nosa jak pocisk, nie wiem, kiedy i jak. Ale fakty są nieubłagane, mamy już kolejny rok, a więc czas na podsumowanie. Przed Wami część druga ulubieńców roku, pierwsza – niekosmetyczna – jest już dostępna tutaj (klik!).

Żeby nie wyszedł mi z tego elaborat o objętości Ulissesa¸ narzuciłam sobie pewne, bardzo względne oczywiście, ograniczenia, i ulubieńcy pogrupowani są w trzy kategorie: makijaż, pielęgnacja i zapachy. Gotowi? Macie kanapki i herbatę? Zapraszam do lektury.


MAKIJAŻ

PODKŁAD MAYBELLINE SUPER STAY 24 H


Podkład Maybelline to odkrycie końcówki roku, które wywróciło do góry nogami cały mój makijażowy porządek. Jak wiecie, byłam wierną fanką wykończenia i efektu, które daje Healthy Mix Bourjois, a także trwałości, którą zapewniał mi Colorstay od Revlon. Byłam przekonana – a moje przekonanie umacniały rozmaite blogowe wynurzenia oraz własne doświadczenia z innymi podkładami – że można mieć naturalne, komfortowe wykończenie lub trwałość, ale nie jedno i drugie. I wtedy właśnie do mojego koszyka trafił podkład Super Stay 24. Nie wiem sama, jak to się stało, ale dziś upatruję w tym jakiejś boskiej interwencji. Dostałam go na promocji -40% w Naturze iii… pokochałam. Kolor, który na początku mnie przeraził lekko różową nutą, pięknie wtapia się w moją cerę, nieźle kryje, ale przede wszystkim trzyma się bez strat na jakości przez bite 10 godzin. Przy tym nosi się komfortowo i w żaden sposób nie przesusza, nie ściąga i nie podrażnia mojej skóry. Nie ma przy tym krycia Revlonu, ale tak naprawdę to też zaliczam mu na plus, a punktowe niedoskonałości pokrywam korektorem. Brawo, Maybelline.


PUDER RYŻOWY PAESE


Jak to u mnie często bywa, puder Paese trafił do mojej kosmetyczki na długo po tym, jak po Internetach przetoczyła się fala uniesień na jego temat. Kupiłam go już po zmianie opakowania, dzięki czemu nie dane mi było doświadczyć osławionych chmur z ryżowej mąki, za to działanie pozostało niezmienne. Puder jest drobniutko zmielony, pięknie i na długo matuje, utrwala makijaż, nie osadza się w porach. Obecnie to mój ulubieniec w swojej kategorii; marzy mi się, żeby Paese wypuściło jeszcze prasowaną wersję w kompakcie, do poprawek w ciągu dnia.


KOREKTOR CATRICE LIQUID CAMOUFLAGE


To już dla mnie kolejny rok z kamuflażem Catrice, a właściwie kamuflażami – bo mam oba odcienie. 010 jest jaśniutki, alabastrowy i pięknie nadaje mi się pod oczy, a ciemniejszy i wyraźnie żółtawy nr 020 ląduje na drobnych niedoskonałościach i przebarwieniach oraz skrzydełkach nosa. Nawet w newralgicznych okolicach nosa jest nie do zdarcia i kocham go miłością dozgonną (czyli dopóki nie trafię na nic lepszego).


PUDRY GOLDEN ROSE MINERAL TERRACOTA POWDER


Puder wypiekany nr 04 od Golden Rose był moim mrocznym przedmiotem pożądania, odkąd zobaczyłam go na kanale Maxineczki. Szczęśliwie udało mi się go dostać, zanim stał się tak trudno dostępny, a niebawem do czwóreczki dołączył jaśniejszy brat o numerze 02. Co ciekawe, dają kompletnie odmienny efekt na skórze. 04 daje subtelny, lekko opalizujący kolor. To właśnie w wykończeniu, które daje ten puder, tkwi cała jego magia. Użyty do ocieplenia twarzy, daje bardzo elegancki, satynowy blask lekko tylko podbity kolorem. To sprawia, że rzeczywiście ma się ochotę nakładać go w nieskończoność, patrząc jak ujawnia swój subtelny urok. 02 z kolei daje również satynowe wykończenie, ale przy tym kryje jak szatan i z powodzeniem można go stosować zamiast podkładu. Nałożony gąbeczką prezentuje się bardzo dobrze solo, a zaaplikowany puchatym kabuki daje efekt optycznego wygładzenia skóry.


ROZŚWIETLACZ BELL HYPOALLERGENIC


Mniej więcej od połowy roku był ze mną rozświetlacz Bell, który byłby ideałem, gdyby nie jeden brzydki psikus: mianowicie po około dwóch miesiącach zaczął się stopniowo wykruszać i do tej pory w opakowaniu pozostało mi go tylko pół. Przez to na zdjęciu prezentuje się niezbyt godnie, a w dodatku co rano zapewnia mi zastrzyk adrenaliny, kiedy wyobrażam sobie, jak kolejna porcja odłamuje się z opakowania i bruka brokatem całą łazienkę. Przymykam jednak oko na ten wybryk, bo poza tym sprawował się nienagannie. A jeśli chodzi o rozświetlacze, jestem kapryśna. Chociaż mam zdecydowanie ciepłą cerę, nie lubię na swojej skórze złotego rozświetlenia, bo ten efekt jest dla mnie zbyt ciężki i krzykliwy na co dzień. Nie lubię też, kiedy rozświetlacz pozostawia na skórze widoczne drobiny, bo nie jestem na takie efekty wystarczająco glamour. Rozświetlacz ma dla mnie imitować naturalny blask zdrowej, młodej, świeżej cery, powinien być więc gładką taflą, a nie dawać efekt wytarzania się w rozbitych bombkach. Ten właśnie taki jest – daje piękną poświatę bez widocznych drobin, a jego neutralny-w-stronę-chłodnego odcień daje efekt świeżości i odmłodzenia. No i kosztuje koło 15 zł.


TUSZ DO RZĘS MAX FACTOR 2000 CALORIE


To dzięki Justynie ponownie odkryłam tusz Max Factor i nie wiem już, dlaczego kiedyś go porzuciłam, bo daje mi wszystko, czego potrzebuję. Jedna warstwa daje efekt pięknie rozczesanych, długich i ciemnych rzęs, dwie wystarczą, by osiągnąć dramatyczny i wyrazisty rezultat. Nic mi więcej nie potrzeba.


CIEŃ DO POWIEK L’OREAL INFAILLABLE 607 Blinged&Brilliant

Nie wiem, czy ta seria w ogóle trafiła do stacjonarnych drogerii w Polsce; ja kupiłam ją za jakieś grosze w jednej z drogerii internetowych, eksploatuję już ponad rok przy każdej okazji i bez okazji, bo możliwości tego koloru są nieograniczone. Nałożony na dowolny inny cień wydobywa z niego obłędny, trójwymiarowy blask, a zaaplikowany punktowo na środek powieki otwiera i rozświetla oko. Dodajmy do tego niesamowitą, wilgotną wręcz konsystencję, świetną przyczepność i trwałość. Biorąc pod uwagę, że ta seria pojawiła się w sprzedaży na długo przed foliowymi cieniami MUR, dziwię się tylko, że tak mało o niej słychać.


CIEŃ DO POWIEK INGLOT 452


Ten cień kupiłam z myślą o swojej halloweenowej charakteryzacji i szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że zagości się w mojej kosmetyczce na dobre. Tymczasem zawsze, kiedy maluję oczy czymś więcej, niż tylko tuszem, bakłażanek od Inglota ląduje w załamaniu powieki, a w sylwestrowym makijażu pięknie wpisał się w moje burgundowe smoky. Świetnie się rozciera, a nałożony na mokro lśni pięknymi drobinkami. Cudo!

Zdjęcie z czasów, gdy jeszcze planowałam zadedykować bakłażankowi osobny post :)


KREDKA CATRICE EYEBROW LIFTER


Już nie pamiętam, w jakich okolicznościach trafiła w moje ręce kredka Catrice do rozjaśniania łuku brwiowego, ale wiem, że nie używam jej w ten sposób w ogóle. Okazała się za to hitem do rozjaśniania linii wodnej. Klasyczne beże w moim przypadku sprawdzały się słabo, ale ta, o lekko różowawym odcieniu, spisuje się w tej roli świetnie. Jest trwała, nie podrażnia moich oczu i pięknie odświeża wiecznie zmęczone oko wiecznie niewyspanej nie-tak-młodej matki.


LAKIER DO PAZNOKCI ASTOR QUICK&SHINE 502 Hot Chocolate Season


Nigdy bym nie podejrzewała, że będę w stanie wskazać kiedyś ulubiony w ciągu roku kolor lakieru do paznokci, ale ten gagatek zasługuje na wyróżnienie. Niesamowity jest przede wszystkim jego kolor: zawieszony gdzieś między starym złotem, plamą benzyny, łuską karpia i śniedziejącą srebrną łyżką wazową. Teraz na pewno macie już zupełnie jasne wyobrażenie koloru, zdjęcie dodaję więc tylko dla formalności. No powiedzcie sami, czy nie jest cudny?

Hot chocolate season w akcji w ramach przedświątecznego manicure

POMADKA W PŁYNIE INGLOT HD MATTE 26


Ta pomadka to odkrycie grudnia, więc może nazywanie jej hitem 2016 roku jest trochę na wyrost, ale prawdą jest, że teraz nie wyobrażam sobie bez niej dnia. Przedstawiła mi ją całkiem niedawno moja droga Asia (<3) i za to będę jej dozgonnie wdzięczna. To bez wątpienia najpiękniejszy zgaszony brudny róż na świecie. Noszę go na co dzień i jest przepiękny. Miałam go na sylwestrze do burgundowego smoky i był przepiękny. W ogóle całe moje szminkowe zapasy mogę wyrzucić w diabły, bo tylko Inglota kocham. Zastyga w sekundzie na mat, ale nie przesusza ust. Aplikuję go raz dziennie i jestem umalowana do końca dnia pracy. No, czasem ponawiam w domu, bo wygląda tak pięknie, że nie mogę się na niego napatrzeć... Jest mega wydajny, bo ocieram aplikator z obu stron i maluję całe usta tą odrobinką, która została. A w dodatku pachnie jak malinowa mamba! Jeśli jeszcze go nie znacie, koniecznie sprawdźcie. Naprawdę warto!


PIELĘGNACJA

KREM NA NOC I PEELING AVA PORE SOLUTIONS

Pamiętam, że jeszcze rok temu należałam do grona wyznawców serii Super Hiper Ekstra Mezo z Bielendy (to ta zielona). Ale potem trafiłam na Avę i… przepadłam. Tj. serię od Bielendy nadal lubię, ale ta seria, skierowana do dojrzałej (czyli mojej) skóry z niedoskonałościami (czyli mojej), okazała się strzałem w dziesiątkę, bo rozprawia się z niedoskonałościami, nie przesuszając skóry. Bio peeling to mistrz dyskretnego złuszczania – nałożony na noc, do rana rozprawi się z martwym naskórkiem, a po zmyciu odsłoni skórę gładką, miękką i nie przesuszoną. Krem na noc to treściwy, komfortowy produkt o maślanej konsystencji i odczuwalnie odżywczym działaniu. Do serii należą jeszcze trzy inne produkty: serum na dzień, maska i pianka do demakijażu (te dwa ostatnie to chyba zupełne nowości) i je też muszę przetestować.
Rozczulają mnie też nazwy produktów Ava - skuteczny bio peeling i wyjątkowo bogaty krem na noc. Słodkie, doprawdy, chociaż budzi we mnie niejasne podejrzenie, że pozostałe produkty marki nie mogą być skuteczne i wyjątkowe, jeśli nie opatrzono ich stosowną adnotacją.


PEELING OCZYSZCZAJĄCY SYLVECO

Peelingi chemiczne swoją drogą, ale nie ma to jak porządne, mechaniczne złuszczanie od czasu do czasu. W tej roli peeling od Sylveco jest niezastąpiony. Drobinki korundu ścierają mocno, więc wrażliwcy i naczynkowcy mogą być niemile zaskoczeni, ale dla mojej tłustomieszanej skóry to ideał. Zazwyczaj zostawiałam go na 5 minut na skórze, potem wykonywałam przez 2 minuty masaż, a po zmyciu peelingu nakładałam ulubiony olejek. Dzięki temu skóra natychmiast stawała się aksamitnie gładka i odczuwalnie czystsza.


POMADKA PIELĘGNACYJNA Z PEELINGIEM SYLVECO

Nie będę po raz kolejny piać nad peelingującym sztyftem Sylveco (pisałam już o nim tutaj - klik!), ale jeśli któraś z Was jeszcze go nie miała, to spróbujcie koniecznie: dla marcepanowego zapachu, delikatnego złuszczenia i niesamowitego odżywienia. Niekoniecznie w tej kolejności.


MASŁO DO CIAŁA EFEKTIMA COCONUT MIRACLE


Masełko Efektima znalazłam w grudniowym pudełku beGlossy, które trafiło do mnie pod choinkę i bardzo polubiłam. Marka była mi, szczerze mówiąc, zupełnie nieznana (taka ze mnie blogerka właśnie), więc  z zapałem przystąpiłam do testów. Próbka o pojemności 50 ml posłużyła mi na 4 użycia na całe ciało i to wystarczyło, żeby wzbudzić apetyt na więcej. To naprawdę ciekawy produkt, bo odczuwalnie odżywia, ale wchłania się piorunem; pozostawia na skórze delikatny film, ale nie klei się – na okres zimowych przesuszeń to dla mnie wymarzone rozwiązanie. Nie ma może super naturalnego składu, ale co z tego, skoro DZIAŁA? Czuję się w nim bardzo komfortowo, więc na pewno skuszę się na pełną pojemność. Informacja dla łasuchów – to masło nie pachnie kokosem.


SZAMPON PILOMAX WAX DAILY


O szamponie Pilomax przeczytałam daaawno temu u Agaty (klik!), a że problem przetłuszczającego się skalpu był mi aż nadto znajomy, postanowiłam spróbować. Złapałam go przy okazji cyklicznych okołogrypowych zakupów w aptece za szałową kwotę 4.99 i bardzo polubiłam. Myje dobrze, ale nie tak bezlitośnie jak Seboradin, a jednak na tyle skutecznie, żeby o jeden dzień przedłużyć świeżość moich włosów. Dla mnie to bardzo dużo, więc na pewno zostanie ze mną na dłużej.


MYDŁO DO RĄK ZIAJA ŚWIĄTECZNE AROMATY – karmelizowany migdał


Cóż, kolejny ulubieniec końcówki roku, ale co zrobić, skoro akurat na święta miła Ziaja postanowiła uraczyć nas trzema limitowanymi zapachami produktów do pielęgnacji ciała. Mydełko w piance zdetronizowało w naszej łazience sprawdzonego ulubieńca z Isany, myje delikatnie, nie przesusza i jak pachnie! Zachęcona eksperymentem z karmelizowanym migdałem, puściłam kantem przebrzydły krem do rąk Anida dla pierniczkowego kremu ochronnego i żałuję tylko, że to seria limitowana. Mniam!


ZAPACH

KENZO JUNGLE EDP

O Słoniu Kenzo pisałam Wam już chyba pińcet razy, więc tym razem sobie daruję. Kto chce, może poczytać więcej tu i tu.


SUCHY OLEJEK DO CIAŁA YVES ROCHER MONOI DE TAHITI
 
Buteleczka może trochę zbyt styrana życiem, jak na wymagania blogosfery, ale za to macie dowód, że jest w użyciu :)
Olejek Monoi, który pojawia się w ofercie Yves Rocher każdego lata, odkryłam dzięki Justynie J I za to będę jej dozgonnie wdzięczna, bo dziś nie wyobrażam sobie wakacji bez niego. Bo taki właśnie ten zapach jest – to skondensowane wakacje, słońce na rozgrzanej skórze, zmieszane z zapachem tropikalnych owoców i słodkiego, upajającego drinka. To nie jest typowy letni świeżak, ale dla mnie nie ma już lata bez Monoi. 


MARKA ROKU

MAKIJAŻ

Na koniec postanowiłam dołożyć jeszcze kategorię dodatkową, żeby uhonorować markę, o której niewiele powyżej pisałam, ale która zasługuje na choćby krótką wzmiankę. Mowa o Golden Rose. Tak się bowiem składa, że chociaż tylko jeden z całorocznych ulubieńców pochodzi spod sztandaru GR, to marka wypuściła tyle świetnej jakości produktów, że skrzywdziłabym ją, nie pisząc choćby kilku słów. No bo sami przyznacie, że jest tego trochę – matowe pomadki w kredce (mam trzy), matowe pomadki w płynie (mam dwie), metaliczne eyelinery (mam złoty i w leniwe dni starcza mi za cały makijaż), pudry (mam dwa, jak już wiecie), sztyfty do konturowania (właśnie kupiłam ten w odcieniu Bright Gold i chyba odszczekam to, co pisałam o złotych rozświetlaczach). Jakość tych produktów w stosunku do ich ceny sprawia, że po prostu grzechem jest nie spróbować.


PIELĘGNACJA

W kategorii pielęgnacyjnej marką roku zostaje dla mnie Sylveco. Wiecie już, że uwielbiam ich peelingi, ale są przecież jeszcze kremy z betuliną (brzozowy ratuje mnie i synka w mroźne dni), płyn do higieny intymnej, tymiankowy żel do twarzy. No i jest też nowa linia dla dzieci, która już czeka w kolejce do przetestowania.



Uff! Dotrwaliście do końca? Jeśli tak, należą się Wam potężne oklaski J Jeśli macie siłę, napiszcie koniecznie, czy znacie moich ulubieńców? A może jacyś są też Waszymi? Co było Waszym hitem roku? Dajcie znać!

Buziaki,
Iga

23:59

NIEKOSMETYCZNE HITY 2016

NIEKOSMETYCZNE HITY 2016


Straszliwy się ze mnie zrobił malkontent ostatnio. Ciągle mnie coś gdzieś psychicznie uwiera i opuścił mnie błogi stan komfortowego pogodzenia ze sobą i światem, który uprawiałam skutecznie przez ostatnie lata. Wkurza mnie to we mnie i dlatego postanowiłam powrócić do praktykowanej z amerykańska polityki wdzięczności, w myśl której będę raczej wyszukiwać i kultywować to, co mnie cieszy i raduje, zamiast tego, co mędzi i dręczy. Przez wiele lat przychodziło mi to ze względną łatwością, bo zgodnie z duchem zen staram się nie zadręczać tym, na co nie mam wpływu. Ale istnieje przecież jakaś wartość graniczna tolerancji na ludzką głupotę i najwyraźniej czara się wzięła i przelała.

No, ale o wdzięczności miało być. Zatem zapraszam do zapoznania się z subiektywnym niekosmetycznym zestawieniem hitów minionego roku.


KSIĄŻKA

W kategorii książek lądują dwa hity, bo jakoś nie umiałam się zdecydować na jeden. Jak na złość, żadna z tych pozycji nie jest jakoś szczególnie krzepiąca, ale po prostu musicie je poznać.
Aha! Niestety, nie piszę o książkach wydanych w minionym roku, bo aż taki speedy gonzales to ze mnie nie jest, no i niestety frekwencja czytelnicza na początku minionego roku troszkę mi spadła, bo dziecko.


Chłopiec z latawcem – Khaled Hosseini


Książkę Khaleda Hosseini znalazłam w zeszłe święta pod choinką i łyknęłam w dwa dni. Karmienie, przewijanie, nieważne – nie mogłam odkleić się od tej opowieści. To przepięknie napisana, poetycka historia o zupełnie niepoetyckich wydarzeniach, o zdradzie, przyjaźni, wybaczeniu, bólu i pogodzeniu ze sobą. Rzecz dzieje się w Afganistanie w momencie przejęcia władzy przez talibów, ale nie jest to powieść historyczna czy polityczna. Tło historyczne nakreślone jest bardzo oszczędnie, bo istotą tej opowieści jest nie ono, a ludzie, ich wewnętrzne rozterki i zdolność do podniesienia się z najgłębszej rozpaczy.


Małe życie  - Hanya Yanagihara


Tę książkę poleciła mi i pożyczyła moja kuzynka i dłuuugo nie mogłam jej tego wybaczyć. Chyba po raz pierwszy, odkąd mierzyłam się w czasach szkolnych z literaturą obozową, czytałam coś w takich boleściach, jednocześnie nie potrafiąc oderwać się od książki. I wcale nie miało znaczenia, że opowieść Yanagihary to historia zmyślona – siadając do lektury, trzęsłam się jak w febrze i zagryzałam palce z niepokoju i przerażenia. Raz spędziłam kilka godzin siedząc w łóżku na klęczkach na baczność, bo przyjęcie jakiejkolwiek wygodniejszej pozycji do czytania tej książki wydawało się po prostu niewłaściwe. Na stronie wydawcy przeczytacie, że Małe życie to historia czterech przyjaciół, ale powiedzieć tyle o tej powieści, to nie powiedzieć niczego. Wiele zostało już napisane o powieści Yanagihary i nie zamierzam podejmować karkołomnej próby powiedzenia czegoś nowego, bo w tym opasłym tomiszczu (800 stroniczek) każdy zapewne wyczyta coś innego. Dla mnie szczególnie istotne było to, jak kluczowe dla całego naszego życia są lata dzieciństwa i wczesnej młodości, to, w jakim stopniu one nas kształtują i jak trudne – o ile nie niemożliwe – jest wyzwolenie się spod wpływu, który wywarła na nas pierwsza dekada życia. Może to i truizm, ale najmocniej uderzyło mnie w tej opowieści krystalicznie jasne przekonanie, że to, w jaki sposób ukształtuje nas dzieciństwo, pozostanie z nami na zawsze. Osobiście jako gorzką prawdę przyjmuję też to, w co starałam się nigdy nie wierzyć – że miłość i dobro czasem nie wystarczą, by ocalić nas przed krzywdą i mrokiem, zwłaszcza gdy te ostatnie zakorzenione są głęboko w nas samych.

Biorąc pod uwagę powyższe, możecie dziwić się, że powieść, którą wspominam tak traumatycznie, znalazła się w ulubieńcach roku. A jednak, cieszę się, że trafiła w moje ręce, bo napisana jest znakomicie, a narrację poprowadzono po mistrzowsku. Na zachętę (?), mam dla Was cytat, który szczególnie zapadł mi w pamięć:
Człowiek nie wie, czym jest lęk, dopóki nie ma dziecka i może ten fakt podstępnie wpędza nas w myślenie, że taka miłość jest przemożna, bo sam lęk jest przemożny. Co dzień rano twoją pierwszą myślą jest nie „kocham go”, ale „czy wszystko z nim w porządku?”. Świat przez noc zamienia się w tor przeszkód i strachów. Trzymasz dziecko na ręku, czekasz przed przejściem dla pieszych i nagle opada cię myśl, że przecież absurdem jest spodziewać się, że twoje dziecko, jakiekolwiek dziecko, przetrwa to życie. Mnie zdawało się to równie nieprawdopodobne jak przetrwanie późnoletnich motyli – wiesz, tych małych białych – które nieraz widywałem kołyszące się w powietrzu, zawsze o milimetry od rozkwaszenia się o przednią szybę samochodu.


FILM


Jeśli frekwencja czytelnicza mi zmalała, to kinowa spadła praktycznie do zera (bo dziecko). Nie błysnę tu więc znajomością ostatnich kinowych hitów, tym bardziej, że do filmu mam trochę niepopularne podejście. O ile nie mam nic przeciwko książkom podejmującym tematy trudne i niewygodne, o tyle od filmu (szczególnie kinowego) oczekuję głównie nieskomplikowanej rozrywki. Nie zobaczycie mnie z biletem na Wołyń czy inną narodową rzeź. Głównie dlatego więc w kategorii film roku ląduje Suicide Squad, czyli nic innego niż… ekranizacja komiksu. Miłość do tego subgatunku zaszczepił we mnie obywatel małżonek i teraz z jednakową niecierpliwością wyczekujemy na nowy sezon Daredevila czy kolejną część Avengersów. Wiem, że dla niektórych to upodobanie do komiksu może wydać się infantylne czy głupie, ale jaki byłby sens prowadzenia bloga, gdybym nie była na nim szczera? Szczerze więc mówię Wam, że Legion Samobójców spodobał mi się bardzo, ubawiłam się na nim setnie i wyszłam z sali kinowej, marząc o wdzięku Harley Quinn i uwodzicielskiej mocy Enchantress. I chociaż film pełen jest nielogiczności, przesady i przekłamań, to uwielbiam tę konwencję i nie zamierzam za to przepraszać. Polecam Legion i Wam, jeśli jeszcze go nie znacie.


MUZYKA

Wiadomo: czytam mniej, bo dziecko i nie chodzę do kina, bo dziecko, ale jak to się stało, że jestem do tyłu z nowościami muzycznymi? A jednak jestem. Mimo to, udało mi się wyłuskać dla Was dwóch muzycznych ulubieńców roku.

Po pierwsze, Organek, Tomasz Organek. Czy tylko mnie miękną kolana na widok jego czupryny i błysku szaleństwa w oku? Nikt nie nosi stylu porażonej piorunem kuropatwy z takim wdziękiem, jak on. No i jak śpiewa! Posłuchajcie tylko - klik! Pokochałam go za przewrotne teksty, za folkowo-country’owe brzmienie, które nie jest tanie i błyszczące jak dmuchane koguciki z Cepelii, a surowe i prawdziwe. Polecam włączyć go sobie, głośno, bo to muzyka, która potrzebuje przestrzeni.

Po drugie, LP. Na pewno znacie jej utwór Lost on you, który podbił krajowe listy przebojów, ale godny uwagi jest cały album. Uwielbiam przestrzenne, pełne powietrza brzmienie jej głosu, neurotyczny wokal i piękne melodie, które znowu trochę zaciągają country. Chyba się starzeję.


W kategorii muzycznej mam w tym roku jeszcze jednego ulubieńca, ale nie jest to odkrycie, a raczej powrót, i to powrót w niewesołych okolicznościach. Powrót do Leonarda Cohena. Mam takie wydanie jego tekstów, w którym w jednym tomie spotykają się on właśnie, Wysocki i Stachura. W moim odczuciu zupełnie słusznie. To ten sam typ poetyki, zadumy i melancholii. Na jesień – idealny, tylko trzymajcie się z daleka od mostów i wysokich budynków.


TREND

Ahaha, wcale nie będzie o chokerach i naszywkach, bo na trendach w modzie to ja się znam co najmniej jak wilk na gwiazdach. Trendem, który zawojował dla mnie rok 2016, jest bulletjournaling, z którym zapoznała mnie Szarasia z bloga sharkmum – klik! (jeśli jeszcze go nie znacie, to lećcie koniecznie!). Jak jestem jej za to wdzięczna! Od zawsze byłam maniaczką notowania, zakreślania, tworzenia list, harmonogramów i map myśli. Efekt był jednak taki, że później tonęłam w morzu kartek, karteluszek i notatek, a tablica korkowa nad moim biurkiem jęczała z wysiłku jak potępiona dusza. Aż tu zaczęłam czytać o bullet journalach i miałam ochotę walić głową o ścianę. Jak to możliwe, że sama na to nie wpadłam? Bo bujo (jak pieszczotliwie nazywają ten nurt zagorzali jego wyznawcy) opiera się przede wszystkim na tworzeniu… spisu treści do notatnika. Dzięki temu możemy mieć w jednym miejscu kalendarz, listę zakupów, plan posiłków, szczegółowy harmonogram ćwiczeń, listę rzeczy do zrobienia w pracy i cokolwiek nam się jeszcze zamarzy. Przez to, że bujo tworzymy w zwykłym, czystym zeszycie, nie musimy przejmować się narzuconymi limitami miejsca. Wpisując tagi bujo lub bulletjournal na instagramie, otrzymacie tysiące wyników, spośród których niektóre porażają swoim kunsztem, kreatywnością i precyzją. Piękne w tej idei jest jednak to, że spersonalizowany, szyty na miarę dziennik bujo może być tak prosty lub skomplikowany, jak sobie tylko zamarzycie. Internet pęka w szwach od sugestii i gotowych szablonów „zakładek”, które możemy umieścić w swoim dzienniku, jeśli więc (jak Szarasia i ja) czujecie potrzebę uporządkowania swojego dnia i przejęcia kontroli nad swoim życiem, bujo może być narzędziem, które Wam w tym wydatnie pomoże.
 
Taki piękny dziennik prowadzi autorka survivingnc.files.wordpress.com

WYDARZENIE

Nie mogło być inaczej. Wydarzeniem roku jest dla mnie założenie bloga. I chociaż rok zakończył się na blogu może dość niefortunnie, bo moją miesięczną nieobecnością, to jednak taki drobiazg nie jest w stanie odebrać mu znaczenia.

Cieszy mnie to z dwóch powodów: po pierwsze, zmusza, a przynajmniej mobilizuje do systematycznego pisania, a – jak może ktoś już się zorientował – ja bardzo lubię pisać. Od zawsze gdzieś tam sobie coś skrobałam, mam na laptopie i w różnych starych zeszyciskach dziesiątki rozgrzebanych projektów, od skromnie publicystycznych, przez wzniośle poetyckie, po nadęcie literackie. A teraz proszę – mam swoje miejsce w sieci, gdzie mogę się regularnie uzewnętrzniać, a że temat błahy, a czytelników garstka? Nieważne, bo to jest moje: szczere i własne.

Drugi powód to fakt, że bloga prowadzę z osobą bardzo dla mnie bliską, którą zły los rzucił dość ode mnie daleko. Poznałyśmy się w pracy, ale niedługo potem Justyna wyszła za mąż i wyemigrowała do innego województwa, a umówmy się, że to prawie jak inna galaktyka. A teraz mamy ten wspólny projekt i pierdyliard wspólnych planów, więc się już ode mnie tak łatwo nie uwolni. Sasasa!


To tyle, jeśli chodzi o moje niekosmetyczne hity roku. Dajcie znać, czy częściej chcielibyście czytać tego typu wpisy – przygotowanie tego sprawiło mi masę radości :) Może to zmobilizuje mnie do bardziej sumiennego poszukiwania nowości, zwłaszcza muzycznych i filmowych, bo zdaję sobie sprawę, że w tym roku wygląda to nieco biednie...

Buziaki,

Iga

00:25






1. Bioderma Sebium H2O. Płyn micelarny do skóry tłustej i mieszanej. Dogłębnie oczyszcza naskórek i usuwa nadmierną ilość sebum dzięki zawartym w nim substancji aktywnych. Nie zatyka porów. Nie zawiera alkoholu i parabenów. Idealny dla osób z wrażliwą skórą wokół oczu. Pojemność 100 ml. Cena 19.90 zł (Cena za dwa produkty po 100 ml - internetowa Apteka Gemini)



2. Bioderma Hydrabio Riche. Krem do cery wrażliwej i suchej oraz odwodnionej. Długotrwale nawilża, przywraca skórze miękkość, elastyczność i blask. Bardzo dobrze sprawdza się jako baza pod makijaż. Nie zatyka porów i jest hipoalergiczny. Pojemność 40 ml. Cena ok. 20 zł (Cena okazyjna - internetowa Apteka Gemini)



3. Nuxe Reve de miel. Oczyszczający żel do mycia i demakijażu twarzy z zawartością miodu, słonecznika i bazy myjącej pochodzenia roślinnego. Nie zawiera parabenów. Pojemność 200 ml. Cena 35.29 zł (Internetowa Apteka Gemini)



4. Iwostin Purritin. Pianka, która dokładnie oczyszcza skórę tłustą, skłonną do zmian trądzikowych. Nie wysusza i nie podrażnia. Ogranicza powstawanie zmian trądzikowych. Pojemność 165 ml. Cena 26.90 zł (Apteka Galen - Łódź)



5. John Frieda Sheer Blonde HI - IMPACT Vibrancy Restoring Shampoo. Szampon, który przywraca nowe życie zmęczonym włosom zabiegami i codzienną stylizacją. Odżywia kolor blond i nadaje im zdrowy wygląd. Nie zawiera substancji koloryzujących. Pojemoność 250 ml. Cena 34.99 zł (Drogeria Rossmann)



6. Aussie Miracle Hairspray Shine and Hold. Lakier do włosów dający połysk i utrwalenie. Pojemność 250 ml. Cena 21.99 zł (Drogeria Rossmann)



7. Dr Irena Eris Provoke Compact Powder. Lekki puder matujący. Posiada jedwabistą konsystencję, która doskonale stapia się ze skórą nadając naturalny wygląd. Zawiera wit. E o działaniu nawilżającym i ochronnym. Pojemność 9 g, Cena 75.00 zł (Sklep internetowy Dr Irena Eris)



8. Janda - głęboka regeneracja. Maseczka na dobranoc. Kremowa maska z czystym retinolem. Posiada działanie odbudowujące, regenerujące i przeciwstarzeniowe. Doskonale nawilża, natłuszcza i regeneruje. Pojemność 10 ml. Cena 4.99 zł (Drogeria Rossmann)



Copyright © 2016 pooderniczka , Blogger