07:59

Pelargonia pachnąca - anginka

Pelargonia pachnąca - anginka
Niedawno dostałam od koleżanki szczypkę geranium. Po dogłębnym zapoznaniu się z informacjami na temat tej rośliny stwierdziłam, że to może być fajny pomysł aby podzielić się z wami z tym co posiadam w swoich czterech kątach. Dlatego też rusza nowy cykl wpisów o roślinach. Uznałam, że skoro już jestem miłośnikiem kwiatów i roślin to czemu by o tym nie pisać.


Jakie też było moje zdziwienie, że geranium które otrzymałam to nic innego jak odmiana pelargonii. Jej dokładna łacińska nazwa to Pelargonium graveolens. Pochodzi z greckiego pelagros i oznacza dziób bociana i łacińskiego graveolens co znaczy silnie pachnący. I tak też jest w rzeczywistości. Wystarczy, że lekko potrzemy jej liście a wyczujemy silne i słodkie nuty zapachowe - głównie cytrynę. Otóż, te substancje zawarte w olejkach eterycznych działają przeciwzapalnie i przeciwwirusowo. Jej listki uśmierzają ból głowy, są dobre na rany po ukąszeniu owadów, dobrze sprawdzi się na drobne poparzenia i niewielkie rany. 
Osoby, które lubią eksperymentować mogą wykonać domowy napar, który świetnie nadaje się do płukania jamy ustnej w celu zabicia zarazków bądź aby odświeżyć oddech. 
Świetnym pomysłem jest dodanie kilku listków do kąpieli lub herbaty. Działanie rośliny będzie rewelacyjnie wpływać na skórę i poprawi nam nastrój. 
Jak wiecie są rośliny, które warto trzymać w sypialni przy łóżku. Anginka właśnie należy do tej grupy. Odkazi i ujemnie zjonizuje powietrze. Spokojny i zdrowy sen gwarantowany.

00:30

NA CIELE CIARKI, CZYLI NIEKOSMETYCZNI ULUBIEŃCY

NA CIELE CIARKI, CZYLI NIEKOSMETYCZNI ULUBIEŃCY

Kochani, witajcie w kolejnym wpisie. Na fali entuzjazmu (powiedzmy sobie szczerze: mojego entuzjazmu) związanego z publikacją ostatniego posta, a także z korzystając z faktu, że Klara smacznie chrapie, idę za ciosem i zapraszam Was na szybki przegląd niekosmetycznych ulubieńców miesiąca.
Tak, wiem, że jest druga połowa marca. Cicho być!

Będzie tradycyjnie film, książki, muzyka, coś pysznego i parę dzieciowych gadżetów. Nie przedłużając, serdecznie zapraszam do dalszej lektury!


Tom Ford, Zwierzęta nocy

Amy Adams w Zwierzętach nocy
Popełniłam poważny błąd, oglądając ten film w dzień, kiedy całe popołudnie i wieczór miałam spędzić sama z dzieciakami. Co to jest za film! Od pierwszej do ostatniej sekundy sprawia, że włosy w nosie jeżą się od podskórnego napięcia. Popołudnie spędziłam w stanie schizofrenicznego przekonania, że zaraz ktoś wyskoczy na mnie zza rogu i zdzieli łomem w czerep. W filmie, choć sklasyfikowany jest jako thriller, nie uświadczycie wielu scen przemocy, cała fabuła jest jednak poprowadzona w taki sposób, że seans spędziłam, ogryzając w napięciu paznokcie.
Film czaruje też w warstwie wizualnej. Każdy kadr jest przemyślany, a wiele przypomina wręcz malarskie kompozycje. Od razu czuć, że za kamerą kryje się ktoś obdarzony nieprzeciętnym smakiem, bo w końcu sam Tom Ford (tak, ten od Gucciego i Saint Laurenta). Całość uzupełnia rewelacyjna ścieżka dźwiękowa Abla Korzeniowskiego i pełna dwuznaczności fabuła. Po prostu musicie obejrzeć.

R. J. Palacio, Cud chłopak


Książkę R. J. Palacio podrzucił mi mój brat, a jak mój brat podrzuca mi książkę to już jest naprawdę święto lasu. Zaczęłam więc czytać od razu, przez jakieś 12 godzin nie wypuszczałam Cud chłopaka z rąk i łyknęłam go na jednym wdechu. Nie zrozumcie mnie źle – to nie jest wybitna literatura, ale jako miłe, krzepiące czytadło i odtrutka na zimowe smuteczki sprawdza się bardzo dobrze. To książka z rodzaju tych nieco naiwnych, ale przywracających wiarę w ludzi. Czasem trzeba :)


Tulia, Nieznajomy



Lutowi ulubieńcy mijają pod znakiem ciarek na ciele, bo Nieznajomy Dawida Podsiadło w interpretacji chóru Tulia sprawia, że włos staje dęba. Ale bynajmniej nie ze zgrozy. Cover Tulii święci już od jakiegoś czasu triumfy w internetach, ale ja jestem zapóźniona jak tegoroczna wiosna (no bo serio, co jest?!) więc pewnie już go znacie, a jeśli nie, to klikajcie się koniecznie do teledysku. Obraz łączy się z dźwiękiem w perfekcyjną całość: trochę mroczną, trochę niepokojącą, trochę smutną i bardzo, bardzo piękną.



Wegeeksperymenty: burgery, pasztet, mleko roślinne

Nie wiem, czy kiedyś wspominałam o tym, że nie nadaję się do żadnych diet eliminacyjnych. Mój mózg skonstruowany jest tak, że im bardziej nie wolno mi robić czegoś, co lubię, tym większą mam na to ochotę. Mój organizm z kolei funkcjonuje tak, jakbym całe życie była w ciąży: jestem niewolnicą rozmaitych zachcianek. Nie jestem w stanie Wam powiedzieć, ile razy doprowadzałam mojego męża do palpitacji serca, kiedy dzwonił do mnie z zakupów z pytaniem, na co mam ochotę, a po jego powrocie do domu okazywało się, że jednak wcale tego nie chcę, za to chętnie zjem, cokolwiek kupił z myślą o sobie. Taką już mam dysfunkcję. Nie poradzisz.
Z tego powodu nie jestem w stanie na stałe zmienić diety na bezmięsną, ale z różnych względów staram się ograniczać spożycie mięsa w moim jadłospisie. Lubię gotować, ale szybko się nudzę, dlatego dużą przyjemność sprawia mi testowanie nowych przepisów, sprawdzanie nietuzinkowych kombinacji smaków i wyszukiwanie zamienników dla potraw tradycyjnie mięsnych. Wśród tych ostatnich do moich zdecydowanych faworytów należą znane i sprawdzone klasyki z bloga Marty Dymek: doskonałe wegeburgery (u mnie zaledwie wegetariańskie, przez obecność tłuściutkiego i wyrazistego sera cheddar), a także wegański pasztet z soczewicy z kiszonym ogórkiem.
Dodatkowo, zainspirowana ostatnimi eksperymentami Asi z bloga sharkmum.com udoiłam swoje pierwsze mleko roślinne i wprost nie wierzę, że tak długo z tym zwlekałam. Mleko kokosowe jest banalnie proste w przygotowaniu, śnieżnobiałe, obłędnie pachnące (niespodzianka!) kokosem, a w smaku aksamitne, lekko tłustawe i pyszne. Nie czuję potrzeby, żeby na stałe zastępować mleko krowie tym roślinnym, ale uważam, że takie alternatywne mleko może fajnie sprawdzić się w deserach, owsiankach, jaglankach, a kawie dodaje wspaniałego, deserowego sznytu. Ten udany eksperyment zachęcił mnie do kolejnych prób, więc niewykluczone, że temat jeszcze powróci.


Domowa galeria


Od zawsze, a przynajmniej ze trzy miesiące, marzyła mi się domowa galeria w takim amerykańskim stylu: pozornie chaotyczna kompozycja różnych ramek i obrazków, ilustrująca życie rodziny. W czasie ostatniej wyprawy do Ikea między jedną półką a drugą nastrącałam do koszyka pełno rozmaitych ramek, i zanim małż zdążył wydać choćby pół westchnienia nad zasadnością wieszania kolejnych piętnastu zdjęć na naszych niespełna sześćdziesięciu metrach kwadratowych, już wiercił dziury w ścianie. Naprawdę, zabiegi dekoratorskie w moim domu wymagają strategicznego myślenia i zdolności dyplomatycznych godnych Bonapartego. Ale za to spójrzcie, jaki efekt cudny :)



Chustonoszenie i chusty – Ehawee, LennyLamb


Na naszym instagramie temat chust powracał już kilkakrotnie i być może jestem monotematyczna, ale chustonoszenie naprawdę zrewolucjonizowało moje macierzyństwo. Nie jestem fizjoterapeutą, chustodoradcą ani lekarzem, ale rozwojowe i emocjonalne plusy noszenia są dla mnie oczywiste. Przytulone do mamy, otoczone znajomym zapachem i ciepłem matczynej skóry niemowlę czuje się bezpieczne, dzięki czemu jest spokojniejsze i zrelaksowane – podobnie jak mama, która, mając dziecko cały czas przy sobie, nie czuje potrzeby zaglądania do niego co chwilę i sprawdzania, czy wszystko z nim w porządku. W przypadku noworodków i małych niemowląt, właściwe ułożenie w chuście sprzyja prawidłowemu kształtowaniu się stawów biodrowych, dzięki czemu zalecane przez wielu ortopedów, uciążliwe szerokie pieluszkowanie można puścić w niepamięć. Dla mnie, z perspektywy mamy, chustowanie również ma same plusy: uwalnia ręce, odciąża kręgosłup, zaspokaja potrzebę bliskości… No i te chusty! Są tak piękne, że można dostać oczu poplątania, i chociaż na początku zarzekałam się jak żaba błota, że poprzestanę na jednej, dziś mam już dwie i… no i na razie tyle.


Numer jeden to świetna Perła od LennyLamb: mięsista, sprężysta, mięciutka od nowości, idealna na początek, ale – dzięki swej gramaturze – także do noszenia starszaków.
Numer dwa to kupiona z myślą o lecie Ehawee Cranes Oat z 50% zawartością lnu. Kupiona z drugiej ręki, jest już dobrze wyłamana, więc z łatwością nosi moje pięciokilowe maleństwo, ale na pewno posłuży jeszcze długo. Nośna, czepliwa, sama się dociąga, a przy tym jest przewiewna i miła dla skóry. No i piękna jak sen jaki złoty.
 


Album dziecka


Album to nabytek jeszcze z czasów pierworodnego, ale już wiem, że dla drugorodnej założę taki sam. Pozwala uporządkować i zatrzymać wiele pięknych wspomnień i chwil, jest pełen pomysłowych zakładek, schowków i miejsc na fotografie, wycinki oraz zapiski. W planach mam wpis o wyprawkowych masthewach z perspektywy dubeltowej mamy i tam opowiem Wam o nim więcej :)



To już wszyscy moi spóźnieni lutowi ulubieńcy. A co Was zachwyciło wpół do wiosny? Piszcie, komentujcie – mam nadzieję, że jeszcze tu jesteście.

Buziaki!
Iga

00:30

KOSMETYCZNI ULUBIEŃCY LUTEGO

KOSMETYCZNI ULUBIEŃCY LUTEGO


Kochane i kochani, witajcie po skandalicznie długiej przerwie!

Jeśli obserwujecie nas na Instagramie, na pewno wiecie, że tym razem mamy wymówkę naprawdę dużego kalibru. A konkretnie 3140 gramów wymówki. Nasze pooderniczkowe domowe przedszkole stopniowo się rozrasta i dlatego zamilkłyśmy na tak długi czas. Mamy masę dobrych chęci i zamiarów, by zagościć tu na stałe, ale doświadczenie pokazuje, że zanim odtrąbię wielki come back, wypadałoby zamieścić przynajmniej kilka wpisów, i to nie na przestrzeni pięciu miesięcy... Tak więc póki co tylko nieśmiele cieszę się chwilą, i oczywiście serdecznie zapraszam Was na podsumowanie lutowych kosmetycznych ulubieńców. Będzie kilka odkryć, kilka udanych powrotów i jeden świetny, choć mało zimowy zapach. A Wy trzymajcie kciuki, żeby misja odrodzenia się jak feniks z popiołów (czy może raczej jak kura domowa spod sterty pieluch) zakończyła się sukcesem.



Annabelle Minerals podkład kryjący Golden Fairest

W kategorii kolorówki zestawienie otwiera kryjący podkład mineralny polskiej marki Annabelle Minerals w odcieniu Golden Fairest. Nie jest to moje pierwsze zetknięcie z podkładami Annabelle, bo wcześniej testowałam już wersję matującą (jakoś się nie dogadałyśmy) i rozświetlającą (w moim odczuciu zbyt rozświetlającą, żeby aplikować produkt na całą twarz), ale dopiero wersja kryjąca okazała się strzałem w 10. Aplikowana flat topem daje mi średnie krycie, piękne wyrównanie kolorytu i naturalne, półmatowe wykończenie. Jeszcze niedawno narzekałam, że będąc mamą (wtedy jeszcze jedynaka!) brakuje mi czasu (jak WTEDY mogło mi brakować czasu na cokolwiek?) na pracochłonne rozprowadzanie sypkiego podkładu na twarzy, ale z flat topem praca idzie błyskawicznie, a dzięki mocno napigmentowanej formule produktu wystarczy dosłownie kilka ruchów pędzla, żeby uzyskać piękne, naturalne wykończenie.

 

Podkłady mineralne to dla mnie obecnie idealny wybór na co dzień: bezpieczne dla skóry, zawierające naturalne filtry przeciwsłoneczne, a dzięki swojej sypkiej formule także doskonałe zimową porą – w składzie tradycyjnych, płynnych podkładów w składzie zwykle wysoko stoi woda, której zawartość przy obecnych mrozach może mocno niekorzystnie wpływać na cerę, szczególnie wrażliwą czy naczynkową.


Claudia Schiffer dla Artdeco – poczwórne cienie do powiek nr 19

Poczwórny set cieni stworzony przez Artdeco we współpracy z Claudią Schiffer trafił do mnie po rozdaniu na instagramowym profilu Agaty z agatamanosa.pl. Kompozycja cieni obejmuje jeden mat w odcieniu zgaszonego, neutralnego brązu i trzy cienie błyszczące o różnych wykończeniach: dwie perły (waniliowy beż i ciepły, brąz ze złotymi drobinkami), a także ciemny mat w odcieniu gorzkiej czekolady z delikatnymi, złotymi drobinkami, które jednak na powiece są zupełnie niewidoczne. Do ideału moim zdaniem brakuje tej palecie jasnego, matowego cienia bazowego i chętnie zamieniłabym ciemną błyskotkę na jakiś miły, transferowy beżyk, ale darowanemu koniowi nie będę już zaglądać pod siodło. Tym bardziej, że poza tym cienie są naprawdę świetne: mięciutkie, dobrze napigmentowane, rozcierają się jak marzenie, nawet moją ręką trolla. A to już naprawdę o czymś świadczy.

 

Poza tym całość zamknięta jest w miłej dla oka, kompaktowej kasetce z lusterkiem. Dla mnie to na ten moment naprawdę ulubiona podręczna paletka. Z drugiej strony, w cenie regularnej kosztuje 149 zł, a za te pieniądze można mieć już paletkę Hudy lub Nabli, które zawierają już znacznie więcej kolorów, a tym samym dają więcej możliwości.





Elizabeth Arden White Tea


Jakiś czas temu rozpływałam się nad tym zapachem na naszym instagramie i podtrzymuję wszystko, co wtedy o nim napisałam. Słowem, które najlepiej opisuje ten zapach jest właśnie biel. Nie jest to jednak wcale woń herbaciana w tak oczywisty sposób, jak było w przypadku Green Tea. Zapach herbaty jest tu raczej subtelną drugoplanową sugestią (tymi wyrafinowanymi słowy usiłuję dać Wam do zrozumienia, że w ogóle jej nie czuję), na pierwszym planie rządzą natomiast lekko rozmydlone białe kwiaty. Taka rekomendacja nie brzmi może zachęcająco, ale całość daje cudowne, kojące wrażenie czystości i świeżości. Tak pachnie powietrze w słoneczny, śnieżny poranek. Po prostu musicie spróbować!


Lovely K*Lips Milky Brown

Kiedy pojawił się trend na brązy w makijażu ust, byłam, delikatnie mówiąc, sceptyczna. No bo co może być twarzowego w brązie? Na ustach??? Nie, no to nie ma prawa się udać – tak zakładałam. W obliczu tych założeń nie wiem, co mną kierowało, kiedy podczas Wielkiej Promocji w Rossmannie zrzuciłam do wózka matowe duo od Lovely w odcieniu Milky Brown. Ale to musiała być zdecydowanie ręka opatrzności. Lub Opatrzności. 

Oh. My. God.



Co to jest za kolor! Co to za formuła! Cudowny odcień mlecznej czekolady pasuje do absolutnie każdego makijażu. Do mocniejszego oka sprawdzi się jako nierzucający się w oczy nudziak. Dopełni no-make-up. Przy delikatnym makijażu oczu pięknie wychodzi na pierwszy plan. Cudo. A przy tym kryje już przy jednej cienkiej warstwie, nie przesusza ust, trzyma się ładnie, estetycznie i dyskretnie się zjada. Cudeńko. Po prostu musicie mieć ten kolor, bo za te pieniądze żal nie spróbować.

No mistrzowski swatch. Mistrzowski. Po prostu biegnijcie do Rossmanna i testujcie własnoustnie.

MincerPharm Oxygen Detox - naprawczy krem-maska na noc

Ten krem to moje kompletnie przypadkowe odkrycie. Mój dzieć jest obdarzony niezawodną intuicją i w każdym sklepie wybudza się z drzemki szybko jak chudy wyścigowy chart, więc zakupy robię zawsze na ostrym kole. Wpadłam do Rossmanna na błyskawiczne tour de alejki i strąciłam do wózka pierwszy krem, którego opakowanie twierdziło, że przeciwdziała efektowi zmęczonej i poszarzałej skóry (krem, nie opakowanie – przynajmniej mam nadzieję). A tu taka niespodzianka! Opatrzność musiała w tym znowu maczać palce, bo produkt jest naprawdę świetny. Można stosować go w formie kremu lub maski, i w obu wariacjach sprawdza się świetnie. Gęsty, treściwy, o konsystencji jogurtu greckiego, świetnie nawilża i odczuwalnie odżywia. Żadnej spektakularnej poprawy kolorytu nie odnotowałam, ale rano skóra jest jakby gęstsza, bardziej sprężysta, po prostu ładniejsza. Spróbujcie, jeśli szukacie naprawdę przyzwoitego, nocnego nawilżacza.


Make-up Academie Pearl Base Bielenda

Perłowa baza Bielendy już kiedyś pojawiła się na blogu, ale tym razem muszę, po prostu muszę wspomnieć o niej dlatego, że okazała się znakomitą bazą pod minerały! Na samym kremie podkłady mineralne lubiły mi się warzyć, rozwarstwiać i nie grzeszyły trwałością: wycierały się w okolicy nosa, zbierały w zmarszczkach. No nie było szału. Tymczasem niepozorna baza w perełkach nie tylko przedłuża trwałość makijażu, ale też sprawia, że po prostu wygląda lepiej. Jeśli z różnych powodów z minerałami Wam się dotąd nie układało, dajcie szansę perełkom. W najgorszym razie nie pomogą.



To tyle, jeśli chodzi o moich ulubieńców. Dajcie koniecznie znać jak u Was kosmetycznie minął luty, no i trzymajcie kciuki za nasz blogowy powrót!

Buziaki,
Iga

11:55

kosmetyczne odkrycia - pielegnacja włosów

kosmetyczne odkrycia - pielegnacja włosów

Jakiś czas temu opisywałam wam jak pielęgnuję moje włosy po koloryzacji ombre. Niestety po procesie rozjaśniania włosów nabawiłam się uporczywego swędzenia głowy. Kiedy myślałam, że nic już nie przyniesie mi ulgi i prędzej wydrapie sobie dziurę w głowie w ręce wpadła mi seria kosmetyków marki Loreal - Botanicals Fresh Care. Kosmetyki dostępne są w Rossmannie w trzech różnych wersjach. Ja zdecydowałam się na szampon i odżywkę z serii Safflower Rich Infusion.



Szampon przeznaczony jest do włosów suchych, w którym to znajdziemy esencję z nasion krokosza, soi i olejku kokosowego. Produkt bardzo dobrze myje skórę głowy z zanieczyszczeń i przy okazji wygładza włosy i dodaje im zdrowego wyglądu. Fantastycznie poradził sobie z moimi problemami skórnymi, a także z nadmiernym przetłuszczaniem się włosów. Szampon wyposażony jest w pompkę i ma pojemność 400 ml oraz przepiękny zapach, który kojarzy mi się z miętowymi czekoladkami After Eight, które w dawnych latach przywoziłam z rejsów ze Skandynawii.


Balsam pielęgnacyjny do włosów suchych ma ułatwiać nam ich rozczesywanie, odżywić je i sprawić aby były miękkie  w dotyku. Rzeczywiście obietnica producenta w tym wypadku została dotrzymana. Wygodne opakowanie sprawia, że na zewnątrz wydostaje się tyle produktu ile chcemy i nic się nie marnuje. Produkt jest gęsty przez co jest łatwy w rozprowadzaniu. Najlepiej aplikować go od 3/4 długości włosów.  Moje włosy i skóra głowy bardzo polubiły obydwa produkty i jestem z nich bardzo zadowolona.



Kolejnym odkryciem  jest pianka firmy Hair Company Professional, którą to zakupić można w niektórych salonach fryzjerskich bądź za pomocą sklepów internetowych. Jest to totalna nowość w pielęgnacji, gdyż ja pianek nie używam. Pianki podrażniają mi skórę głowy i mają lepką formułę, a co najważniejsze kompletnie nic nie robią z moimi włosami. Ten produkt to istna petarda. A to dlatego, że już po pierwszym użyciu widać efekt! Pianka ma postać lekkiego musu i nie klei się. Zawiera witaminę E, prowitaminy B5, olej arganowy i komórki macierzyste z winorośli. To wszystko powoduje, że włosy są lekkie, miękkie, wygładzone, zadbane i wyglądają na zdrowe. Czyli tak jak po wyjściu od dobrego fryzjera. Produkt nakładamy na osuszone już ręcznikiem włosy i suszymy je za pomocą suszarki. Serdecznie polecam !!!


Na końcówki nakładam mój ulubiony Coconut Milk Anti - Breakage serum z OGX, o którym wspominałam już  w poście "Kokosowy zawrót głowy w pełni lata". I tam też was odsyłam. (klik)

A czy wy, macie jakieś odkrycia do pielęgnacji bądź stylizacji włosów? Koniecznie dajcie znać!

06:03

USTA W AKSAMICIE, CZYLI SUBIEKTYWNY RANKING MATOWYCH POMADEK

USTA W AKSAMICIE, CZYLI SUBIEKTYWNY RANKING MATOWYCH POMADEK


 Pogoda, czy raczej niepogoda, w towarzystwie przeziębienia uziemiła mnie na kilka dni, więc korzystam z okazji, żeby podrzucić Wam wpis, jakiego sama w swoim czasie szukałam w blogosferze. Jeśli więc jesteście ciekawe, jak wypadają względem siebie dostępne na rynku matowe pomadki w sztyfcie, zapraszam do lektury :)


W poniższym zestawieniu uwzględniam tylko matowe szminki w formie sztyftu, bo, po pierwsze, te płynne mają zupełnie inne właściwości, a po drugie wolę jednak tradycyjne, kremowe formuły, i mam ich zdecydowanie więcej. Są moim zdaniem bardziej komfortowe w noszeniu i przyjemniejsze w aplikacji. Biorę na warsztat produkty z kilku półek cenowych: od marketowej, przez drogeryjną, po produkty, w moim odczuciu, już dość kosztowne. Nie znajdziecie tu żadnych selektywnych fanaberii jak szanele i diory, bo mnie na nie zwyczajnie nie stać. Tj byłoby mnie stać, gdybym przez miesiąc na śniadanie i obiad wylizywała kurz spod szafek. Ale na razie nie planuję, więc w zestawieniu znajdziecie produkty w cenie od 8,99 zł do 86 zł. Wszystkie oceniam pod kątem: jakości aplikacji, trwałości, ich wpływu na kondycję ust oraz pigmentacji. Na koniec znajdziecie mój osobisty ranking uwzględniający to, jak jakość ma się do ceny. Bez dalszego przedłużania (zawsze obiecuję sobie zwięzłość i nigdy nic z tego nie wychodzi!), zapraszam do dalszej części wpisu.

BELL PERFECT LIPSTICK LONG LASTING w odcieniu 03 Forest Fruits

Taniutka (8,99 zł), dostępna w Biedronce, nieziemsko pachnąca kisielem wiśniowym i trwała. Brzmi jak ideał? Może i brzmi, ale niestety nim nie jest. Na etapie aplikacji napotkałam na problem nie do przeskoczenia, mianowicie: owoce leśne za diabła nie chcą nakładać się równomiernie. Przy pierwszej warstwie szminka smuży, zostawiając nierówny kolor, a przy próbie nałożenia kolejnej warstwy nagle zaczyna się rolować, zbierać w załamaniach warg, zostawiać dziury i wyczyniać inne dziwne numery. W bardziej nudziakowym wydaniu może i mogłoby to ujść jej płazem, ale w wybranym przeze mnie kolorze Forest Fruits (bardzo jesienny, bardzo modny i kompletnie nietrafiony dla mnie kolor, w którym wyglądam, jakbym uciekła z planu zdjęciowego Sagi Zmierzch) jest to niewybaczalne. Szkoda, bo kolor jest piękny, pigmentacja bardzo dobra, a i trwałość naprawdę niezła: po nałożeniu szminka staje się w wykończeniu jakby gumowo-plastelinowa i przez to ładnie i długo trzyma się ust. Być może niestety właśnie przez to nakłada się plackami, oferując wybiegowe wykończenie łaciate. Nie polecam.

APLIKACJA: koszmarna
WYKOŃCZENIE: głęboki mat
TRWAŁOŚĆ: bardzo dobra
WYSUSZANIE: nie jestem w stanie ocenić
PIGMENTACJA: bardzo dobra
CENA, DOSTĘPNOŚĆ: 8,99 zł w Biedronce


GOLDEN ROSE MATTE LIPSTICK CRAYON w odcieniu 08

Oceniam uwieczniony na zdjęciu kolor 08, czyli chłodny, ciemny róż z nutą fioletu, ale poniższe uwagi można odnieść też do innych posiadanych przeze mnie kolorów: 06 (chłodna, malinowa czerwień) i 10 (wykończony do zera dzienny, zgaszony róż). Sam fakt, że mam/miałam aż trzy pomadki z tej linii świadczy o tym, jak lubię tę serię: zdecydowanie bardziej, niż osławione płynne Longlasting Kissproof cośtamcośtam tego samego producenta. Dzięki formie temperowanej kredki aplikacja jest bardzo precyzyjna, szminki nakładają się przyjemnie i gładko suną po ustach. Pigmentacja jest tak dobra, że wystarczy jednorazowa aplikacja, żeby cieszyć się pełnią koloru. Formuła jest dość kremowa, a wysuszające działanie właściwie nieodczuwalne. Wykończenie trudno jednak nazwać całkowicie matowym; to raczej efekt delikatnego, satynowego połysku. Gorzej jest z trwałością: jak na pomadki matowe, te znikają z ust dość szybko (po około 4 godzinach bez jedzenia widoczny jest już ubytek na wewnętrznej części warg), co jest szczególnie mocno widoczne przy intensywnych kolorach.

APLIKACJA: gładka, przyjemna
WYKOŃCZENIE: satynowy mat
TRWAŁOŚĆ: przeciętna (4-5 godzin)
WYSUSZANIE: delikatne, przy właściwej pielęgnacji nieodczuwalne
PIGMENTACJA: bardzo dobra
CENA, DOSTĘPNOŚĆ: 9,90 zł, na wyspach Golden Rose, w drogeriach Jasmin, na stronie producenta


MAYBELLINE COLOR SENSATIONAL MATTE w odcieniu 987 Smoky Rose

Szminkę z Maybelline kupiłam tylko po to, żeby przygotować ten wpis, ale szybko polubiłam ją na tyle, że trafiła do mojego torebkowego kosmetycznego podręcznika. Nakłada się niezwykle przyjemnie i gładko, zdecydowanie najlepiej ze wszystkich prezentowanych tu produktów. Na ustach wydaje się kremowa i miękka, nie dając absolutnie żadnego poczucia dyskomfortu i ściągnięcia. Nie daje niestety zupełnie matowego wykończenia, zauważalny jest ten sam satynowy połysk, co w przypadku Golden Rose. Dodatkowo produkt ma tendencję do podkreślania najdrobniejszych suchych skórek, nawet takich, o których istnienie byście się nie podejrzewały. Dobrze prezentuje się tylko na nienagannych, idealnie gładkich ustach. Mocno kremowa formuła ma też swoją cenę w postaci obniżonej trwałości, bo produkt nie zastyga i przez cały czas noszenia dość łatwo się ściera. Po posiłku raczej nie będzie po nim śladu. 

APLIKACJA: bardzo łatwa, gładka, przyjemna
WYKOŃCZENIE: suchy, kredowy mat, mocno podkreśla suche skórki
TRWAŁOŚĆ: słaba (3-4 godziny)
WYSUSZANIE: nieodczuwalne
PIGMENTACJA: bardzo dobra
CENA, DOSTĘPNOŚĆ: od 17 zł online do 29,90 zł stacjonarnie; w większości drogerii stacjonarnych i internetowych


PROVOKE REAL MATT LIPSTICK w odcieniu 610 Abundant Fuchsia

Mogę być trochę nieobiektywna w ocenie tego produktu, bo pokochałam go od pierwszego wejrzenia. Nakłada się całkiem przyjemnie: w chwili zetknięcia z ustami szminka wydaje się nieco tępa, ale już po chwili, rozgrzana ciepłem warg, sunie po ustach gładko, pozostawiając nasycony, intensywny kolor. Nie zauważyłam w jej przypadku kompletnie żadnego przesuszającego działania, a nosiłam ją jak obłąkana przez wiele dni z rzędu. Trwałość jest naprawdę przyzwoita: bez ponawiania aplikacji miałam ją na ustach przez ponad 8 godzin i nadal prezentowała się ładnie, choć kolor z upływem czasu nieco zbladł. Nawet po posiłku łatwo przywołać ją do porządku, delikatnie rozcierając ją palcem. Ideału dopełnia piękne i trwałe metalowe opakowanie zamykane na magnes. Nie będę kłamać, to jedna z moich ulubienic, choć cena trochę mnie przeraża.

APLIKACJA: na początku nieco tępa, później gładka
WYKOŃCZENIE: satynowy mat
TRWAŁOŚĆ: dobra (do 8 godzin)
WYSUSZANIE: niezauważalne
PIGMENTACJA: bardzo dobra
CENA, DOSTĘPNOŚĆ: 60-67 zł; drogerie Rossmann, Douglas i strona producenta


MAC RETRO MATTE w odcieniu Ruby Woo

Ruby Woo to moja pierwsza, wyczekana i wymarzona szminka MAC, a także drugi, obok pomadki ProVoke, prezent w tym zestawieniu (dziękuję, Asiu!). Wiem, że może żyję na planecie innej, niż reszta blogosfery, ale wydanie ponad 80 zł na pomadkę wydawało mi się, cóż. Irracjonalne i absurdalne. Ale skoro już mam w swoich zbiorach tę piękność, to włączam ją w zestawienie. A Ruby jest w ocenie co najmniej trudna. Aplikacja jest prawdziwym wyzwaniem, bo szminka jest bardzo tępa i ciężko się nakłada. Dodatkowo mamy tu do czynienia z naprawdę wymagającym kolorem, bo Ruby to krzykliwa, nasycona, neutralna czerwień, która nie wybaczy nam krzywo wyrysowanych ust. Bez pędzelka i konturówki wydaje się niemożliwa do oswojenia. Ja pędzelka i konturówki nie używam, a z Ruby radzę sobie tak, że przed aplikacją koloru nakładam na usta odrobinę nawilżającej pomadki (nie sądzę, żeby miało to znaczenie, ale obecnie jest to sztyft Softlips z Perfecty). Nie ujmuje to absolutnie nic z matowego wykończenia szminki, nie odejmuje jej też trwałości, a aplikacja staje się znacznie łatwiejsza. Retro Matte z MAC to mat totalny: głęboki, welurowy, nie pozostawiający ani odrobiny błysku. O trwałości tych szminek, a raczej jej braku, sporo się nasłuchałam, więc byłam naprawdę zaskoczona, bo MAC trzyma się u mnie przez długie godziny i dopiero po posiłku wymaga poprawki. Nie zauważyłam też wysuszenia, ale przy regularnym noszeniu może się pojawić: ja swoją Ruby noszę raczej od święta i zawsze mam pod spodem pielęgnującą pomadkę.

APLIKACJA: bardzo trudna i wymagająca
WYKOŃCZENIE: totalny mat
TRWAŁOŚĆ: dobra (do 8 godzin)
WYSUSZANIE: może się pojawić
PIGMENTACJA: bardzo dobra
CENA, DOSTĘPNOŚĆ: 86 zł, salony MAC, drogerie Douglas

Od lewej: Bell Perfect Lipstick, Golden Rose Matte Lipstick Crayon 06,08, Maybelline Color Sensational Matte 987 Smoky Rose, ProVoke Real Matt Lipstick 610 Abundant Fuchsia, MAC Retro Matte Ruby Woo

Gdybym miała zupełnie bezstronnie ocenić wszystkie przedstawione powyżej produkty, ranking musiałby wyglądać tak:
  1.   Golden Rose Matte Lipstick Crayon, za przyjemną aplikację, duży wybór kolorów i bardzo niską cenę
  2. ProVoke Real Matt, za brak wysuszającego działania, dobrą trwałość i komfort noszenia
  3. MAC Retro Matte, która mimo trudnej aplikacji nosi się i wygląda znakomicie
  4. Maybelline Color Sensational Matte, która byłaby ideałem, gdyby nie podkreślanie suchych skórek i mizerna trwałość
  5. Bell Perfect Lipstick, która wbrew nazwie nie jest perfekcyjna, bo w aplikacji i wykończeniu przypomina kulkę plasteliny



Tak wygląda moje osobiste zestawienie. A jak jest u Was? Jesteście wierne matom, czy wolicie wykończenie z błyskiem? A jeśli maty, to w wersji kremowej czy płynnej? Dajcie znać i podrzućcie mi nowe przedmioty pożądania :D

Buziaki!

Iga

06:23

KOKOSOWY ZAWRÓT GŁOWY W PEŁNI LATA

KOKOSOWY ZAWRÓT GŁOWY W PEŁNI LATA
Kiedy nastaje lato moje gusta zapachowe gwałtownie ulegają zmianie. Mam ochotę, od stóp do głów, pachnieć kokosem. Tak więc, gdy tylko nadarzyła się okazja pobiegłam na niewielkie zakupy i zakupiłam parę produktów o tym właśnie zapachu. I tak do mojego koszyka trafiły dwa balsamy do ciała, masełko do ust i serum do włosów.



1. Ziaja - esencja tropikalnego kokosu w nawilżającym balsamie do ciała

No cóż, już sama nazwa przenosi mnie na Malediwy albo Seszele:) Balsam posiada bardzo słodki zapach, szybko się wchłania i ma lejącą się konsystencję. Fajnie nawilża i odświeża nasze ciało. Jeżeli tak pachną prawdziwe tropiki to jestem w raju :)



2. Dove Nourishing Secrets - restoring ritual body cream with coconut oil and almound milk

Nad jego kupnem nie zastanawiałam się nawet sekundy, po prostu otworzyłam, powąchałam i był mój :) Ostatnimi czasy marka Dove zapełnia moją półkę z kosmetykami w łazience - wszystko przez Alex hrh collection i szusz - także ogromne dzięki:)! To masło pachnie tak intensywnie, że nie trzeba zrywać tego sreberka zabezpieczającego produkt. Jest lekko tłuste - wchłaniało się w skórę ok. godziny. Na początku był widoczny lekki film ale po wchłonięciu zniknął. Ale to nie ważne. To tak pięknie pachnie, że powala na kolana.
Produkt z Ziaji bardziej pasuje na co dzień, a ten z Dove idelanie będzie pasować na wieczór. I znowu widzę się na tych Malediwach :p



3.Nivea - lip butter coconut

Tego produktu przedstawiać nie trzeba. Masełko zna chyba każdy. Dobrze nawilża usta i fajnie sprawdza się jako taka baza pod pomadki. Jednak pamiętać trzeba, że nie posiada SPF i nie ochroni waszych ust przed działaniem promieni słonecznych.



4. Ogx - nourishing + coconut milk anti - breakage serum

Długo szukałam czegoś co doprowadzi moje końcówki do zdrowego wyglądu. Poprawę włosów uzyskałam dzięki temu produktowi. Bo nie dość, że pięknie pachnie to rzeczywiście robi co ma robić. Sprawia, że włosy są łatwiejsze przy rozczesywaniu, mniej się plączą, są gładkie i nawilżone. Cena tego produktu zawsze mnie zniechęcała do jego zakupu ale na szczęście są promocje :)



To co, teraz nie pozostaje nic innego niż pakować się na rajskie wakacje ?:) Niestety nie w tym roku ani w najbliższym czasie :p Ale pomarzyć i po pachnieć można zawsze :*

03:00

CZASOUMILACZE, CZYLI MOJE SPOSOBY NA RELAKS

CZASOUMILACZE, CZYLI MOJE SPOSOBY NA RELAKS

Natchniona własnymi gorzkimi żalami na temat braku czasu i nadmiaru stresów wpadam dziś z postem odnośnie moich ulubionych sposobów na relaks. Zabrzmi to banalnie, ale w tym całym codziennym pędzie zbyt łatwo i chętnie zapominamy o sobie. A w imię czego cała ta gonitwa, jeśli każdy poranek witamy z westchnieniem udręki i tylko marzymy, by dzień wreszcie się skończył? Oczywiście, przejściowe trudności są nieuniknione, ale tym bardziej istotne jest, by w takich właśnie chwilach pamiętać o zrobieniu czegoś dobrego dla siebie. Niech to będzie ulubiony smakołyk, odcinek serialu, krótki spacer – wystarczy naprawdę drobiazg, by przywrócić choćby pozorną równowagę i dać chwilę wytchnienia. Dziś opowiem Wam o moich ulubionych i skutecznych sposobach na odprężenie.


I od  razu na wstępie słówko komentarza: staram się w tym poście skupić na takich metodach, które są dostępne dla każdego i to niezależnie od pogody. Dlatego nie przeczytacie tutaj o innych sposobach na relaks, które też znalazłyby się w moim top 10, jak zabawy z synkiem, wycieczki rowerowe, mizianki z kotem, piknik w parku czy pielenie grządek, bo zakładam, że nie każda z nas ma dziecko, kota lub ogródek J

Wszystkie sposoby uszeregowałam w kolejności według ilości czasu, jaką pochłaniają. Najmniej czasochłonne propozycje znajdziecie na samym końcu wpisu J


60 MINUT – KSIĄŻKOWY PRZYKŁAD


Nie wiem, jak to wygląda w Waszym wypadku, ale ja sięgam po książki głównie wtedy, kiedy wiem, że mam dla siebie przynajmniej godzinę niezmąconego spokoju. Zdarza mi się to rzadko, prawda – najczęściej nocami – ale po prostu nie znoszę tego momentu, kiedy na dobre rozsmakuję się w lekturze, a tu nagle po kwadransie muszę przerywać i lecieć obierać ziemniaki albo śpiewać o narkoleptyku Panu Janie. Najchętniej więc czytam, kiedy jestem w domu sama, wieczorową porą w łóżku, albo… przy gotowaniu. Lubię zabrać ze sobą książkę do kuchni i pod pretekstem doglądania rosołu na chwilę zanurzyć się w lekturze. Jak to dobrze, że mój mąż nie wie, że rosół to się w zasadzie gotuje sam.



40 MINUT – CHLUP DO WODY


Kiedy dzień naprawdę da mi w kość, nic nie relaksuje mnie lepiej niż ciepła kąpiel w pachnącej pianie. Przytłumione światło, w tle cicha muzyka, migotanie świeczek i brak dobijających się do drzwi Mężczyzn Mojego Życia – to wszystko, czego mi trzeba. 40 minut wystarcza mi na wszystkie okołokąpielowe ablucje, ale w samej wannie siedzę zwykle nie dłużej niż 20 minut. Kiedy jestem już pomarszczona jak rodzynek, wypuszczam wodę z wanny i zabieram się za sumienne namaszczanie się wonnościami. To wtedy mam czas na nałożenie maseczki, olejowanie włosów, na aplikację samoopalacza. Po takich 40 minutach opuszczam łazienkę zluzowana niczym kurczak z przepisu Julii Child.



30 MINUT – SZPONY DESDEMONY


Zabrzmi to może dziwnie, bo malowanie paznokci to przecież w istocie strata czasu, a nie sposób na relaks, ale ja uwielbiam ten proces! Może dlatego, że w moim przypadku zmienia się to w cały pazurzasty rytuał: zmywanie, piłowanie, nakładanie odżywki, wybieranie koloru, malowanie, aplikacja oliwki na skórki, no i moje ulubione: kochanie, wyłącz piekarnik / sprzątnij po kocie / przewiń  Ksawcia, bo ja mam mokre paznokcie! – wszystko to składa się na niezwykle relaksujących 30 minut. A jeśli w tym czasie uda mi się jeszcze obejrzeć ulubionego vloga lub odcinek Przyjaciół, od razu z większą energią mierzę się z codzienną rutyną.




20 MINUT – BEZ KAWY NIE MA ZABAWY


Kawa już jakiś czas temu przestała być dla mnie przyjemnością, a stała się po prostu niezbędnym do życia suplementem diety, przyjmowanym bezrefleksyjnie i bez satysfakcji. Przychodząc do pracy, pierwsze kroki kierowałam do kuchni, gdzie mechanicznie zaparzałam kawę, a następnie z kubkiem dymiącego naparu zasiadałam przy komputerze i tam potrafiłam tkwić przez wiele godzin, nie odrywając siedzenia od siedzenia. Czasem, w najbardziej zabiegane dni, ta sama kawa towarzyszyła mi przez cały dzień i tuż przed wyjściem z pracy dopijałam resztki lodowatej, zmętniałej lury. Brr.


Na szczęście te dni dobiegły końca i udało mi się przywrócić kawie status relaksującego przerywnika, który poprawia mi humor i dodaje energii. Udało się to dzięki dwóm czynnikom. Po pierwsze, musiałam przestawić sobie pewien pstryczek w głowie. Ojjj, nie było to łatwe. Ale dziś, pijąc kawę, staram się nie mieć przed sobą żadnego monitora – nieważne, czy chodzi o telewizor, komputer czy telefon. Te rozpraszacze towarzyszą mi cały dzień i w ciągu tych 20 minut naprawdę świat się nie zawali. Jeśli jestem w domu i pogoda na to pozwala, wychodzę na balkon albo otwieram książkę. Jeśli jestem w pracy, staram się tę „kawową przerwę” dzielić z kimś, z kim dobrze się czuję. To chwila dla mnie i cieszę się, że dojrzałam do tego, żeby moment wolny od pracy przestać traktować jako stratę czasu. Po takich 20 minutach wracam do swoich zajęć z nową energią i pasją. Więc tak naprawdę to inwestycja w moją produktywność, szefie! J


Drugi czynnik to fakt, że w końcu znalazłam swoją idealną kawę. W czasie ciąży i karmiąc piersią zrezygnowałam z kawy zupełnie i zadowalałam się tylko substytutem w postaci kawy zbożowej. Lubiłam ją i nadal lubię, ale powiedzmy sobie szczerze: to nie jest to samo co prawdziwa kawa. Do słodkiej bułki ok, nada się, ale żeby uzdatnić mózg na 8 godzin pracy potrzeba czegoś więcej. Problem w tym, że kiedy postanowiłam pogodzić się z kawą, nagle okazało się, że jakoś nam ze sobą nie po drodze. Mielona stawała mi kołkiem w gardle, a potem pół dnia serce tańczyło mi kankana na żebrach. Rozpuszczalna irytowała nieznośnym, kwaskowym posmakiem i zapachem. Pozostawała kawa w kapsułkach, ale ciężko nosić ze sobą ekspres wszędzie, a przy tym półtora miesiąca temu mój wysłużony ekspres Dolce Gusto w oparach pary i absurdu wyzionął ducha. Już myślałam, że jedyną pobudzającą alternatywą będzie kokaina lub wrzucanie za kołnierz kostek lodu (oba sposoby zbyt radykalne jak na mój gust), kiedy dotarła do mnie paczka od Nescafe.


Nescafe Azera występuje w dwóch wariantach: Americano (to moja faworytka) i Espresso. Oba są głębokie i wyraziste w smaku, aksamitne i zupełnie pozbawione nieznośnej kwaskowej nuty! Obie kawy składają się z mieszanki kawy rozpuszczalnej i drobniutko zmielonej, i tu jak sądzę leży przyczyna ich smaku. Kampanii Nescafe Azera przewodzi hasło U siebie to ty jesteś baristą i coś w tym rzeczywiście jest, bo oba warianty tej kawy mają bardzo kawiarniany smak i oprawę. Americano to taki bardziej delikates, do picia w dużej filiżance, idealnie komponujący się z kroplą mleka i kruchym ciasteczkiem. Espresso, wiadomo – włoski klasyk o mocy konia wyścigowego, do picia z naparstków – nie do końca moja bajka, ale trzeba mu przyznać, że nie ustępuje smakiem swojemu bratu. Tak czy inaczej, jeśli nie chcecie rezygnować ze smaku kawy mielonej, a jednocześnie nie lubicie użerać się z mułem z fusów, spróbujcie Nescafe Azera – może i Wam się spodoba.



15 MINUT – PRACA U PODSTAW

Gdy czas już naprawdę mnie goni, a ja nie chcę odmawiać sobie odrobiny relaksu, stawiam na… stopy. Dotąd zawsze wybierałam sole do kąpieli, ale przy okazji ostatnich zakupów wpadła mi w ręce kąpiel do stóp z Evree. To dobry wybór, jeśli Wasze stopy są opuchnięte i zmęczone po całym dniu – obecny w składzie olejek z drzewa herbacianego działa odświeżająco i lekko chłodzi, może też wesprzeć działanie przeciwbakteryjne i przeciwgrzybiczne. Wypisany na etykiecie kwas mlekowy zamyka skład, więc w działaniu złuszczającym raczej nie pokładałabym wielkich nadziei, chyba że wylejecie całą buteleczkę na raz.


Kiedy nie mam czasu i ochoty na nocne nawilżanie stóp (bo nie znoszę mieć klejących stóp), wybieram spray Evree. Usłyszałam o nim w filmiku Maxineczki i kiedy spotkałam go w Rossmannie, bez wahania strąciłam go do koszyka. Ma naprawdę fajny skład i działa! Ja aplikuję go kilka razy w ciągu dnia i naprawdę widzę różnicę. Stopy są bardziej miękkie, gładsze, w wyraźnie lepszej kondycji. Za nawilżenie odpowiada głównie mocznik, gliceryna i pantenol. Miły, świeży zapach zapewnia ekstrakt z szałwii i oczaru wirginijskiego. Żaden z tych produktów nie jest jednak opcją dla osób, które nie lubią efektu chłodzącego w kosmetykach. I kąpiel, i spray dają bowiem odczucie lekkiego chłodzenia.


To już wszystko w tym przydługim wpisie o ulubionych sposobach na relaks! Na koniec muszę jednak, tonem wyjaśnienia, dodać, że wiele sposobów chętnie i często ze sobą mieszam. Zdarza się, że maluję paznokcie, mocząc stopy w misce, czytam książkę w wannie albo słucham muzyki z maseczką na twarzy i filiżanką kawy w ręku. Mam także sposoby na relaks, gdy czasu nie ma w ogóle… ale to już temat na kolejny wpis.

Trzymajcie się ciepło i niech relaks będzie z Wami!

Buziaki,

Iga
Copyright © 2016 pooderniczka , Blogger