02:36

PRZYTUL SŁONIA

PRZYTUL SŁONIA

Jakoś ostatnio nic mi nie szło, wiecie? Moja skóra, włosy i samopoczucie wracają do chwiejnej równowagi po odstawieniu tabletek antykoncepcyjnych (wiem, wiem – SamoZło, ale to temat na inny wpis). W pracy zaatakował mnie przedwczesny syndrom Snu Zimowego, w związku z czym zaraz po wejściu do biura miałam ochotę wczołgać się pod stół i tam przeleżeć do kwietnia. A na domiar złego Młody ledwo się wykaraskał z przeziębienia, już po jednym dniu w żłobku zaczął siąkać nosem. Ogólne poczucie własnej dodupności i beznadziei zrobiło ze mnie cień mnie samej. I wtedy przypomniałam sobie o nim…

Ale po kolei.


GDY NIC SIĘ NIE KLEI

Oj, robiło mi moje ciało pod górkę ostatnio! Moje włosy, nie dość, że nagle wróciły do stanu, w którym muszę je myć codziennie, to jeszcze kolektywnie odmówiły współpracy. Rewolucję poprowadziła moja grzywka, która po nocnym spoczynku stała na baczność, wyprostowana jak Gwardia Królewska pod Pałacem Buckingham.


Wkrótce do ruchu niepodległościowego dołączyła reszta czupryny, dzieląc się na frakcję obstrukcyjną (to ta część włosów, która po nocy leżała plackiem rozpłaszczona na potylicy, popiskując Pie&^*lę, nie robię) oraz anarchistyczną (to te z włosów, które aspirowały do utworzenia na mojej głowie bezpiecznej przystani dla wron i innego dzikiego ptactwa). Efekt był mniej więcej taki:

Już byłam gotowa zaprowadzić wszystkie te niepokorne włosięta na gilotynę, kiedy do buntu przyłączyła się moja cera. Najwyraźniej postanowiła przypomnieć mi lata szczenięce i zaatakowała wysypem podskórnych paskudztw, które co ranka radośnie oznajmiały mi swoją obecność. Rewolta zataczała coraz szersze kręgi, istniało ryzyko, że niebawem moje własne ręce zwrócą się przeciwko mnie i uduszą mnie we śnie, i wtedy właśnie przypomniałam sobie o Słoniu.
Małą, liczącą zaledwie 3 ml próbkę zapachu kupiłam przy okazji wakacyjnych poszukiwań zapachu na jesień. Znałam już jego moc, odłożyłam go na zimniejsze czasy i zapomniałam, że w ogóle go mam. Dlatego pewnego poranka, kiedy mgła gęsta jak mleko wisiała jeszcze nisko nad ziemią, synek tupiąc nóżką domagał się seansu terapeutycznego z Muchą w mucholocie, a zjednoczone siły powstańcze moich włosów i cery triumfowały na wszystkich frontach, w przypływie desperacji uznałam, że niewiele rzeczy może uczynić ten dzień gorszym i pozwoliłam sobie na jeden psik Jungle za uchem.



SŁOŃ-CE W BUTELCE

Od razu wszystkie smutki i trudności powszedniego dnia ukazały mi się w całej swojej błahości, tracąc moc zepsucia mi nastroju. Moje pierwsze naskórne spotkanie ze Słoniem było jak skok na główkę w aksamitną i puchatą piankę marschmallow. Przyprawowo-kwiatowy obłok dał mi poczucie równowagi i zastrzyk optymizmu, których bardzo potrzebowałam. Rozkoszne, słoneczne ciepło, wibrujące i korzenne było jak balsam na moją skołataną duszę, jak uścisk kogoś kochanego i jego ciepłe, wyszeptane w ucho zapewnienie, że teraz już będzie dobrze, że jest ze mną i nic złego nie może mi się przydarzyć. Słoń otoczył mnie swoją trąbą, przytulił łagodnie do potężnego serca i wiedziałam już, że będzie lepiej, że być musi!



Nie zrozumcie mnie źle. Moja cera jeszcze przez dobrych kilka dni tupała nóżką i grymasiła, złorzecząc i ciskając podrażnieniami i wypryskami. A włosy do dziś pozostają ostatnim szańcem buntu, na przemian pusząc się jak indor w sezonie godowym, lub przetłuszczając od najlżejszego podmuchu wiatru. Mój synek nadal chętniej przynosi do domu żłobkowe katarki, niż nowe umiejętności, a jesienna szaruga triumfuje, potrząsając groźnie łysymi gałęziami i kapiąc za kołnierz. Ale jakoś… przestało mnie to frustrować. Cierpliwie wycieram nosek młodemu, konsekwentnie łagodzę konflikt z cerą i staram się wypracować kruchy kompromis z włosami. Bo kiedy Słoń jest przy mnie, wiem, że nic, co złe, nie trwa wiecznie.

A z włosami jakoś sobie dam radę.


Buziaki!
Iga

07:01

SKÓRZE NA RATUNEK – OLEJ Z RÓŻY RDZAWEJ

SKÓRZE NA RATUNEK – OLEJ Z RÓŻY RDZAWEJ

Kto zagląda na nasz pooderniczkowy Instagram, ten wie, że moja skóra grymasi ostatnio jak panna na wydaniu. No nie dogodzisz i już. Nawet na widok znanych i od lat sprawdzonych produktów potrafi strzelić focha, tupnąć nóżką i odwdzięczyć się wysypem małych, podskórnych upierdliwców. W takich chwilach instynktownie zwracam się w stronę naturalnej pielęgnacji, tak też zrobiłam tym razem i w podskokach popędziłam do najbliższej drogerii po sprawdzonego sprzymierzeńca: olejek z róży rdzawej.


ALE GDZIE TE RÓŻE?

Na początku muszę uprzedzić, że olejek pozyskiwany jest z nasion róży rdzawej (piżmowej), więc wszyscy, którzy liczą na skoncentrowany zapach różanych kwiatów, będą niemile zaskoczeni. Olejek pachnie średnio przyjemnie (by nie powiedzieć: paskudnie – dla mnie jest to zapach zjełczałego masła) na szczęście jednak szybko się ulatnia i na skórze pozostaje niewyczuwalny. Dla mnie to już trzecia buteleczka olejku i wiedziałam, czego się spodziewać. Olejek ma żółtawą barwę i dość gęstą konsystencję, ale bez obaw - nie klei się na skórze.


Dotąd miałam okazję przetestować olejek z Biochemii Urody, a tym razem padło na produkt ze Starej Mydlarni. Cenowo oba produkty wypadają podobnie: olejek z BU kosztuje 12 zł za 15 ml, ale dodatkowo trzeba pokryć koszt przesyłki; olejek z SM dostępny jest stacjonarnie (np. w drogeriach Natura) w pojemności 30 ml za 30 zł.


CERA PIĘKNA Z NATURY

Poza nieprzyjemnym zapachem, olejek ma jednak same plusy. Dzięki ogromnej ilości antyoksydantów oraz nienasyconych kwasów tłuszczowych, wspaniale regeneruje i nawilża skórę. Wysoka zawartość witaminy A sprawia, że jest zalecany w profilaktyce przeciwzmarszczkowej, a także dla łagodzenia zmian potrądzikowych. Czy działa przeciwzmarszczkowo, przekonamy się za parę lat, ale już teraz mogę potwierdzić jego skuteczność w walce ze zmianami trądzikowymi. Olejek ładnie łagodzi stany zapalne, lekko rozjaśnia skórę – zapewne dzięki niemałej zawartości witaminy C. Ten olejek, który mam obecnie, został dodatkowo wzbogacony o witaminę E, ale mimo to warto przechowywać go w lodówce. Mogę go nakładać nawet pod oczy, ale alergikom polecam najpierw testy zauszne oraz nadgarstkowe :) 



JAK STOSOWAĆ?

Osobiście stosuję olejek różany w dwóch wariantach: albo funduję sobie całonocną sesję olejkową, albo łączę go z żelem hialuronowym (mój jest z Biochemii Urody i mogliście zobaczyć go już w poście o miłostkach kosmetycznych – klik!). Nałożony solo na noc, wchłania się powoli, ale całkowicie, rano pozostawiając cerę aksamitną i uspokojoną. W duecie z żelem hialuronowym wchłania się błyskawicznie, pozostawiając komfortowe uczucie nawilżonej i lekko napiętej-lecz-nie-spiętej skóry.



Jeśli chodzi o sprawdzonych przyjaciół w walce z twarzowymi niespodziankami, mam w odwodzie jeszcze kilku sprzymierzeńców: między innymi olejek z czarnuszki i kurkumę. A jak Wy radzicie sobie z kaprysami skóry? Dajcie koniecznie znać!

Buziaki,
Iga

13:05

SUMMER LOVIN', CZYLI KOSMETYKI, KTÓRE KOCHAM, ALE...

SUMMER LOVIN', CZYLI KOSMETYKI, KTÓRE KOCHAM, ALE...


Strasznie dużo pisałyśmy ostatnio o jesieni. Jesienne zapachy (klik!), pomadki (klik!), był nawet cały jesienny TAG (klik!)Dość tych smuteczków! Na chwilę jeszcze wróćmy do lata, za sprawą przewrotnego, choć może nie do końca oddającego rzeczywistość tytułu – summer lovin'. Pod tym pojęciem rozumiem wszystkie przelotne kosmetyczne znajomości, czyli kosmetyki, do których mam słabość, ale których nie mogę stosować na co dzień. Co to za produkty i dlaczego znalazły się w tym zestawieniu? Zapraszam do dalszej części posta!


REVLON COLORSTAY


Pierwszym kosmetykiem jest podkład do zadań specjalnych, czyli osławiony Revlon ColorStay dla cery suchej i normalnej w odcieniu 150 Buff. Wszystko, wydawałoby się, świadczy na jego korzyść: bardzo duża, jak na drogeryjną kolorówkę, paleta odcieni, dobra trwałość, zastygająca formuła, dobre krycie. A jednak miłości między nami nie ma i stosuję go tylko od wielkiego dzwonu, a to dlatego, że przesusza mnie jak szatan. Mimo, że stosuję wersję dla cery suchej i normalnej, przez cały dzień towarzyszy mi uczucie ściągnięcia, podkład ani na chwilę nie daje o sobie zapomnieć, a po zmyciu makijażu moja skóra wygląda o, tak:


Dlaczego więc mimo wszystko wciąż do niego wracam? A no dlatego, że to produkt nie do zdarcia. Towarzyszył mi między innymi na weselu Justyny, kiedy żar lał się z nieba i po dwunastu godzinach nie wymagał żadnych poprawek. Dlatego zawsze, kiedy potrzebuję mieć pewność, że mój makijaż pozostanie nienaruszony przez wiele godzin, a ja długo nie będę musiała się martwić o przypudrowanie strategicznych miejsc, zawsze sięgam po Revlon. A wieczorem nakładam po prostu grubą warstwę odżywczej maseczki...

MANICURE HYBRYDOWY


Ach, hybrydy! Tyle pięknych kolorów i wykończeń, tyle efektownych zdobień, a do tego niezrównana trwałość i połysk. Żebyście tylko nie robiły mi takiego Grunwaldu na paznokciach… Po każdym zdjęciu hybryd moja płytka paznokciowa tygodniami liże rany i dochodzi do siebie. Jest nierówna, łuszczy się, sprawia wrażenie jakby odparzonej (?). Próbowałam różnych manicurzystek, różnych produktów, lamp i metod zdejmowania hybryd. Efekt jest zawsze ten sam. Dlatego, choć bardzo bym chciała, nie włączę manicure’u hybrydowego w swoją paznokciową codzienność. Wracam do nich jednak zawsze, gdy chcę, żeby moje dłonie wyglądały nienagannie. A potem nakładam odżywki, olejki, balsamy…

PODKŁADY MINERALNE



Sypkie podkłady mineralne mają wiele plusów: krótkie, bezpieczne dla skóry składy, a często również działanie pielęgnacyjne. Odpowiednio nałożone, potrafią pięknie prezentować się na skórze… no ale właśnie. Nie da się ich nałożyć bez lusterka, rozsmarowując podkład jedną ręką, podczas jednoczesnego czytania książeczki o wesołej kaczuszce pewnemu absorbującemu małolatowi, ani też rozetrzeć ich na twarzy w trakcie odtwarzania złożonej choreografii do Boogie Woogie (ahoj!). Nałożenie podkładu mineralnego wymaga staranności, celebrowania i czasu, a nie muszę chyba mówić, że to ostatnie to towar deficytowy w świecie matek. Albo tylko w moim… W każdym razie spotkania z podkładami mineralnymi to dla mnie luksus, na który pozwalam sobie rzadko, ale z przyjemnością. Przetestowałam kilka, między innymi z Amilie i Annabelle Minerals, i na pewno będę do nich wracać lub testować kolejne. I marzyć, że nastąpi kiedyś dzień, kiedy będę mogła w ciszy i spokoju oddać się tylko makijażowym przyjemnościom…

STOSOWANIE OLEJKÓW…


…a szerzej, cała naturalna pielęgnacja. W tym zakresie wykazuję wysoce nieodpowiedzialny stosunek pod tytułem „come and go”. Przetestowałam wiele naturalnych przepisów i wiem, że służą mojej skórze. Moja cera uwielbia demakijaż metodą OCM i aż piszczy z radości za każdym razem, kiedy do niej wracam. Ale nic nie poradzę na to, że co jakiś czas entuzjazm i zachwyt naturalną pielęgnacją zastępuje zmęczenie jej złożonością. Okej,bardziej po ludzku: czasami zwyczajnie górę bierze moja nie-tak-znowu-bardzo-ukryta leniwa natura. No nie chce mi się i już! Bywa, że po ciężkim dniu mam ochotę nalać na wacik gotowy produkt i po prostu zmyć makijaż, zamiast bawić się w rytualne, wieloetapowe masowanie skóry, choćby to było nie wiem jak dla niej dobre. Albo wolę wycisnąć gotową maseczkę z saszetki, zamiast uruchamiać kuchenno-łazienkowe laboratorium: rozkruszać węgiel, mieszać glinki, dolewać miodu, zaparzać lawendę… A bywa i tak, że krew mię zalewa, kiedy widzę swoją część umywalki zastawioną słoiczkami i buteleczkami z półproduktami, vis a vis prawdziwie minimalistycznej połówki umywalki mojego męża, na której stoi, uwaga: mydło, pasta do zębów i antyperspirant (notabene, uważam, że prawdziwymi kosmetycznymi minimalistami mogą być tylko mężczyźni). Jeśli macie jakieś sprawdzone sposoby na to, jak uprościć naturalną pielęgnację, by pozostać jej wiernym, dajcie proszę znać. Jeśli chcielibyście poczytać o moich ulubionych naturalnych przepisach, chętnie spreparuję takiego posta :) Na szczęście z odsieczą wszystkim ekofilom lecą coraz bardziej liczne marki, stawiające na prostotę i naturalność właśnie: Sylveco, Ecolab, Make Me Bio i wiele, wiele innych. A drogerie szczęśliwie zwietrzyły żyłę złota zamkniętą w ekologicznych pudełeczkach z recyklingowego plastiku i coraz więcej "zielonych" marek kosmetycznych jest dostępnych stacjonarnie.

To tyle, jeśli chodzi o moje przelotne miłostki kosmetyczne. Czy Wy macie też takie kosmetyki lub zabiegi, których nie chcecie lub nie możecie stosować na co dzień? Dajcie znać, chętnie poczytamy!

PS. Wybaczcie mi jakość zdjęć. Mój synuś złapał jakąś żłobkową dżumę, w związku z czym nie chciał się odkleić od mamy aż do nocy, więc zdjęcia robiłam komórką i w słabym, sypialnianym świetle :)

Buziaki,
Iga

06:31

MAGICZNA MOC CZARNEGO BZU

MAGICZNA MOC CZARNEGO BZU
Sezon przeziębieniowy uważam za rozpoczęty! Sama padłam ofiarą choroby i ciężko mi się z tego wykaraskać, gdyż leków żadnych przyjmować nie mogę, ze względu na karmienie dziecka piersią. Dlatego dziś przychodzę do Was z postem, w którym może choć trochę uda mi się zachęcić szersze grono czytelników tego bloga do naturalnego dbania o nasze zdrowie. Do dzieła!

Z pewnością zetknęliście się w swoim życiu z widokiem kwitnących drzew czarnego bzu. To drzewo naprawdę ma mega moc. Dla naszego zdrowia nie tylko kwiaty i owoce są dobroczynne, warta uwagi jest nawet kora. Jako, że za oknami trwa jednak jesień, dzisiaj o owocach czarnego bzu. Bo to właśnie na przełomie września i października je zbieramy. Co ważne, robimy to jedynie wtedy, gdy są dojrzałe. Jak je rozpoznać? Już sama nazwa mówi nam, że muszą być czarne. Czerwony kolor oznacza, że są one  jeszcze niedojrzałe. O czym należy pamiętać? Nie wolno spożywać ich surowych. Zawierają dużo sambunigryny i w rezultacie grożą nam wymioty, uczucie osłabienia i mdłości. Przed spożyciem należy owoce ugotować.



No dobrze, wiemy już kiedy go zbierać, jak wygląda i co może nam grozić w razie jego spożycia bez uprzedniego ugotowania. Ale dlaczego tyle szumu wokół niego?

Ano dlatego, że przeciwdziała grypie, skraca czas trwania choroby, zapobiega występowaniu infekcji wirusowych, a także działa antybakteryjnie. Na pewno wiele z was zna Sambucol, który bazuje właśnie na wyciągu z czarnego bzu. Lek ten doskonale radzi sobie z grypą i skraca chorobę nawet o 4 dni. Skoro czarny bez mamy na wyciągnięcie ręki, dlaczego by nie zrobić własnoręcznie lekarstwa i zaoszczędzić parę groszy.



Jak zrobić syrop? To banalnie proste.

Konieczne jest umycie owoców i oddzielenie ich z drobnych gałązek, na których rosły (ja  zrobiłam to za pomocą widelca, by było sprawnie i szybko). Następnie oddzielamy dojrzałe owoce od tych jeszcze niedojrzałych. Przygotowane tak owoce wrzucamy do garnka i zalewamy wodą. Ja gotowałam całość 2 godziny na małym ogniu. Do tego dodałam jedną laskę cynamonu, parę goździków i imbir. Po upływie 2 godzin oddzieliłam owoce od gotowego soku i zaprawiłam miodem. Wszystko przelałam do słoików i wstawiłam do lodówki. Et voila:)

Pamiętajcie jeszcze, żeby zbierać taki czarny bez, który rośnie z dala od ruchliwej drogi. Będziemy mieli pewność, że nie ma na nim zanieczyszczeń pochodzących ze spalin samochodowych.


04:21

NIE TAKIE ŻYCIE PIĘKNE, JAK JE MALUJĄ

NIE TAKIE ŻYCIE PIĘKNE, JAK JE MALUJĄ
W świecie olfaktorycznych niuansików i subtelnostek posiadam obecnie stadium kijanki, a możliwe nawet, że skrzeku. Niemniej brak ultrawrażliwego nosa oraz wiedzy z zakresu chemii nadrabiam entuzjazmem, zatem gotujcie się na minirecenzję nowego zapachu marki Avon, stworzonego we współpracy z Kenzo Takadą.

Zdjęcie z kampanii Avon Life for Her - www.fragrantica.pl

Nazwisko Kenzo Takady zna nawet najbardziej w czambuł bity skrzek w olfaktorycznym stawie. Autor zapachów takich jak Jungle  czy Flower to, moim skromnym zdaniem, jeden z najciekawszych twórców perfumiarskiego mainstreamu. Bardzo byłam ciekawa, czy zapach Avon Life for Her będzie trzymał poziom flagowych zapachów marki Kenzo. Szczęśliwie, z myślą o takich ciekawskich Avon wypuścił próbki o pojemności 1,5 ml, nie byłam więc zmuszona bulić 90 zł za flakon w oparciu o zapach z pachnącej strony w katalogu. Lucky me. 


Perfumy promowane są hasłem Live life beautifully i, według słów Kenzo, „oddają piękno i pozytywność będąc przepełnionymi splendorem świata natury.” Czyli tradycyjna poezja marketingowa, która mówi dokładnie nic. Do splendoru świata natury z równym powodzeniem może przecież należeć pokryta kwitnącymi konwaliami polana, jak i buszujący w zbożu rosomak, nieprawdaż? Co tam komu. Więc może więcej konkretów: w spisie nut zadeklarowaną mamy między innymi obecność cytrusów, lilii wodnej, białej herbaty i jabłka (górne nuty), piwonii, fiołka i kwiatu wiśni (nuty środkowe), a w bazie powinniśmy wyczuć irysa, paczulę i piżmo ambrowe. Zapowiada się miły, świeży dzienniaczek. I tak też jest: przez jakieś 3 minuty. Bezpośrednio po aplikacji zapach jest rzeczywiście uroczy: jasny, świeży, wiosenny. Czuć wyraźnie lilię i fiołka, a następnie zapach rozwija się w kierunku… mydła w kostce. W tej pienistej wersji trwa przez około 2-3 godziny, a następnie cichcem i po angielsku ulatnia się ze skóry. Trwające 180 sekund miłe, kwiatowe otwarcie i mierna trwałość to największe zalety tej kompozycji. Gdybym chciała dłużej pachnieć mydlinami, zawsze mogłabym wrzucić kostkę mydła za pazuchę.


Piękne życie od Kenzo pachnie czystością i z pewnością znajdzie swoich zwolenników. Dla mnie niestety budzi zbyt jednoznaczne skojarzenia i nie dołączy do grona moich faworytów. Na jego obronę muszę dodać, że jesień, zwłaszcza tak mokra i zimna jak tegoroczna, nie jest zapewne najlepszym czasem na debiut tak lekkiego zapachu. Latem, na rozgrzanej słońcem skórze może rozwijać się zupełnie inaczej – wtedy dam mu kolejną szansę. Tymczasem ląduje w szafie, żeby odstraszać mole ramię w ramię z kostką Białego Jelenia.

Woda perfumowana dostępna jest w pojemności 50 ml w cenie 89,90-120 zł
Zdjęcie pochodzi z serwisu www.fragrantica.pl

Buziaki,

Iga

00:07

TAG: KOCHAM JESIEŃ! ZWIERZENIA NA DWA GŁOSY

TAG: KOCHAM JESIEŃ! ZWIERZENIA NA DWA GŁOSY


ULUBIONA SZMINKA NA JESIEŃ

Iga

Wiem, wiem, trend jest taki, żeby jesienią nosić na ustach burgundy, śliwki i szarobrązy inspirowane kolorem wrześniowego błota. Ale co ja poradzę, że jeszcze nie dorosłam do noszenia mocnych kolorów na co dzień? Czy to moja wina, że w pięknej kabaczkowej szmince wyglądam jak świeżo wyłowiona z rzeki? Może i moja wina; grunt, że jesienią królują u mnie głównie bezpieczne, różowawe nudziaki. W kategorii codzienniaków triumfy święcą trzy kolory: matowa pomadka w kredce Golden Rose Matt Lipstick Crayon w kolorze 10, matowa pomadka w płynie Bourjois Rouge Editon Velvet w kolorze 10 Don’t pink of it! oraz klasyczna szminka Rimmel z linii Moisture Renew Lipstick w kolorze 180 Vintage Rose. Dwie pierwsze zbliżone są do siebie pod względem zarówno koloru, jak i wykończenia, ale to kredka Golden Rose jest moim bezwzględnym ulubieńcem. Jest matowa, ale nie wysusza, ściera się niemal niezauważalnie, wygląda na ustach nieskazitelnie przez wiele godzin. Z pomadką REV mamy z kolei lepsze i gorsze dni. Czasem jestem zachwycona efektem, jaki daje: welurowej, miękkiej kołderki na ustach. Czasem z kolei już po krótkim czasie łuszczy się w nieładny sposób i wymaga ciągłej kontroli w lusterku. Kiedy mam ochotę na mniej matowe wykończenie, sięgam po pomadkę Rimmel i będzie to chyba pierwsza w historii szminka, którą kupię sobie ponownie. Lubię ją za komfort noszenia, możliwość stopniowania intensywności koloru i przede wszystkim za odcień, który jest chłodny, ale jednocześnie nie sprawia, że wyglądam jak topielica.


Zdarza mi się oczywiście nosić na ustach mocniejsze kolory i wtedy jestem zazwyczaj wierna dwóm odcieniom z palety Golden Rose Matt Lipstick Crayon. Nr 6 to nasycona, malinowa czerwień, elegancka, ale nie ostentacyjna, bardzo twarzowa. Z kolei nr 8 to chłodniejsza i ciemniejsza siostra mojego dzienniaczka w odcieniu 10: podobno wyglądam w niej wampirycznie i dlatego noszę ją rzadko, ale kolor jest tak niepowtarzalny, że musiał znaleźć się w zestawieniu. Na zdjęciu dodatkowo znalazły się swatche odcieni z palety Catrice (Made To Stay 020, Jen & Berry's) i Inglot (pomadka w odcieniu 56).

Justyna


O mojej ulubionej pomadce napisałam oddzielnego posta, więc serdecznie zapraszam do zapoznania się z nim :)


ULUBIONY LAKIER DO PAZNOKCI

Iga

Jeśli chodzi o usta, jestem kapryśna, ale na paznokciach królują typowo jesienne odcienie, czerpiące pełnymi garściami z październikowej palety: burości, szaraki i czerwienie. Moje hity wszechczasów to śliwkowa Bahama Mama z Essie i malinowa czerwień Rich Color 21 z Golden Rose. Zawsze wybierałam kremowe lakiery, ale ostatnio do mojej kolekcji trafiły dwa nowe kolory z palety Astor Quick Shine. 621 Cafe Liegeois to idealna kawa z mlekiem wypełniona mikroskopijnym srebrzystym pyłem, niemal niewidocznym na paznokciach. Z kolei 502 Hot Chocolate Season to brokatowe szaleństwo. Kolor jest zupełnie niezwykły, bo w zależności od oświetlenia ma odcień srebrny, złoty lub czekoladowy. Oba widzicie na zdjęciu poniżej, oba mają też szansę stać się moimi ulubieńcami tej jesieni.


Justyna

Jesienna aura sprzyja noszeniu na paznokciach odcieni burgundu, butelkowej zieleni, brązu albo odcieni nude. U mnie królują kolory: 28 i 29 z Golden Rose Rich Color, Revlon Colorstay o numerze 310 Vintage Rose oraz Essie Island Hopping.

CO NAJBARDZIEJ LUBISZ PIĆ JESIENIĄ?

Iga

Wiem, że w większości zestawień króluje herbata w wielu smakowych odsłonach, ale ja, mimo wielu starań, nie zostanę chyba herbaciarką. Jesień to dla mnie czas kawy! Nic nie stawia mnie na nogi tak, jak zapach świeżo zaparzonej kawy. Do tego kropla mleka i syrop o smaku karmelu lub amaretto – i jestem w niebie.
Jeśli zdarza mi się herbata, to piję ją głównie wtedy, kiedy mocno zmarznę. Pod puchatym kocem, w towarzystwie kota i książki mocna, słodka herbata z cytryną smakuje mi najlepiej.



Justyna

Tak jak Iga nie jestem z tych pijących herbatę. Kawa mogłaby dla mnie nie istnieć - choć większość nie wyobraża sobie bez niej poranku, ba! nawet życia. W grę wchodzi jedynie dobra, gorąca i aromatyczna czekolada. Mmmmm.... w tym roku mogę o niej jedynie pomarzyć, gdyż mogłaby zaszkodzić mojemu maleństwu ale nadrobię w przyszłym roku! :)


ULUBIONA ŚWIECA ZAPACHOWA

Iga

Cytując klasyka: ciastko, karmel, czekolada! Jesienią w krainie zapachów rządzi u mnie wszystko, co słodkie. Ta zasada dotyczy zarówno perfum, jak i kosmetyków do pielęgnacji ciała, czy wreszcie świeczek i wosków. Nie mam jednej ulubionej marki świeczek, ale często podczas wizyty w marketach budowlanych czy Pepco do mojego koszyka zupełnie niepostrzeżenie wpada kolejna ciasteczkowa świeczka.


Justyna

Nie powiem w tym temacie chyba nic zaskakującego. Wiadomo, w grę wchodzą zapachy ciasteczkowe, piernikowe, karmelowe, marshmallow. Lubię świece zapachowe z Ikea - ostatnio zrobiłam sobie zapas właśnie tych ciasteczkowych.


Zdjęcia pochodzą z serwisu www.ikea.pl




ULUBIONY ZAPACH NA JESIEŃ

Iga

O moich jesiennych faworytach zapachowych możecie poczytać tu, a teraz powiem tylko, że konsekwentnie wybieram to, co słodkie i aromatyczne.


Justyna

Moim ulubieńcem tejże pory roku jest zapach z Zary - Black Amber. To zapach ciężki, głęboki i zmysłowy. Wyczujemy tu takie nuty zapachowe jak: wanilia, ambra, tahitańska gardenia i marakuja, a także tangeryna.


Zdjęcie pochodzi z serwisu www.fragrantica.pl

ULUBIONE AKCESORIA NA JESIEŃ

Iga

Zawsze powtarzam, że jestem wymarzonym mieszkańcem klimatu umiarkowanego, bo ledwie skończy się jedna pora roku, marzę już o kolejnej. Tak samo jest z jesienią. Umęczona upałami, w którymś momencie z tęsknotą myślę już o kaloszach i płaszczach. Akcesoria, za którymi szczególnie tęsknię i z którymi jesienią się nie rozstaję, to kolorowa parasolka, obszerna chusta i klasyczny, dwurzędowy trencz. Jako że rozpoczęłam niedawno pracę na lokalnym biegunie zimna, muszę też doposażyć się w kilka ciepłych, miękkich swetrów, ale sieciówki odzieżowe uparły się, żeby kreować modny look pasterza wypasającego kozy w górach Kaukazu, więc poszukiwania ideału mogą trochę potrwać.



Justyna

Akcesoria na jesień? Po pierwsze dobry parasol - bez niego ani rusz. Przecież zawsze może złapać nas deszcz. Zwłaszcza ja mam takie szczęście - biednemu zawsze wiatr w oczy. Świece - pale je tylko od października do końca lutego. Pozwalają mi się zrelaksować i zapomnieć o problemach zwykłych dni. Długi i ciepły szal z Zary - nie rozstaję się z nim na krok.


GDYBYŚ WYBIERAŁA SIĘ NA IMPREZĘ HALLOWEENOWĄ, JAK BYŚ SIĘ PRZEBRAŁA?

Iga

Uwielbiam przebierane imprezy, ale Halloween trochę mnie przeraża. To chyba przez usłyszany kiedyś tekst, że „to jedyny dzień, kiedy potwory chodzą między nami i nikt nie zwraca na nie uwagi” (muszę przestać oglądać Supernatural). Nie jestem zabobonna, nie wierzę w strzygi i wampiry, ale to parcie na przerażanie budzi we mnie jakiś niepokój :) Gdyby jednak złożyło się kiedyś tak, że poszłabym na przebieraną imprezę halloweenową, to moją ambicją byłoby wykonanie charakteryzacji typu Sugar Skull. Internet pełen jest tutoriali z tym makijażem, może udałoby mi się znaleźć taki odpowiadający moim skromnym umiejętnościom :D Jeśli tak się stanie, na pewno się o tym dowiecie :)


Justyna

Halloween - ciężki temat. Święto zaciągnięte ze Stanów Zjednoczonych. Kompletnie nie moja bajka. Fajna zabawa dla dzieci, raczej nie dla mnie. No ale ok, gdybym już miała za coś się przebrać to chyba za czarownicę, koniecznie na miotle, może dlatego, że tak wszystkich "czaruję"? :)


JAKI TREND NA JESIEŃ PODOBA CI SIĘ NAJBARDZIEJ?

Iga

Wstyd się przyznać, ale nie jestem na bieżąco z trendami. Jeśli chodzi jednak o ponadczasowe jesienne trendy, bardzo podoba mi się noszenie letnich lub wiosennych sukienek do grubych rajstop lub pończoch i botków. Uważam, że to bardzo dziewczęce i schlebiające wielu sylwetkom. Lubię też obszerne apaszki i szale, zawinięte wokół szyi.

Justyna

Swetry, swetry i jeszcze raz swetry, Królują u mnie prawie każdego dnia. Do tego botki albo sztyblety. Długi płaszcz i mój nieodzowny ogromny szal, który chroni mnie w zimne wieczory.

CO LUBISZ, A CZEGO NIE LUBISZ W JESIENI?



Iga

Uwielbiam jesień w  100%! Lubię romantyczne, mgliste poranki i leniwe pobudki z kubkiem kawy. Lubię skakanie w kaloszach po kałużach i zbieranie liści. I aromatyczną zupę dyniową oraz słodkie, jesienne jabłka. Lubię babie lato i ogarniającą mnie nostalgię, wzmocnioną słuchaniem nastrojowej muzyki. Uwielbiam grzybobranie i kasztany – czy jest coś, co piękniej mówi, że to już jesień, niż świeżo wyłuskany, lśniący kasztan? I jeszcze jesienne róże, i posiedzenia pod kocem, kiedy za oknem hula wiatr. Lubię nawet jesienną chandrę, bo mam sto sposobów, żeby ją przegnać! (jeśli chcielibyście o tym poczytać – dajcie znać). Krótko mówiąc – czego tu nie lubić?



Justyna


Prawda jest taka, że tak jak większość ludzi czeka na lato cały rok, tak ja czekam na jesień. Być może spowodowane jest to tym, że jesienią mam urodziny i czuję się o tej porze roku jak ryba w wodzie. To jest ten czas, kiedy z szafy mogę wyciągnąć ukochane swetry, założyć botki i zacząć palić świece. Uwielbiam patrzeć o 6 rano na łąkę pokrytą rosą, gdy w oddali widać jeszcze mgłę. Jak wszystko, tak i jesień ma też coś, czego nie lubię, głównie chodzi o coraz krótsze dni... ale to taki mały szczególik :)

A jak jest u Was? Celebrujecie pierwsze jesienne dni, czy już tęsknicie za latem? A może jesteście zimorodkami i czekacie już na pierwszy mróz? Dajcie znać.

Buziaki,
Iga i Justyna

06:09

JAK WSZECHŚWIAT PRZYPOMNIAŁ MI, CZEMU NIE ZNOSZĘ BŁYSZCZYKÓW

JAK WSZECHŚWIAT PRZYPOMNIAŁ MI, CZEMU NIE ZNOSZĘ BŁYSZCZYKÓW

A było to tak… Miałam akurat dwa dni wolne, dziatwa grzecznie pozwoliła się odstawić do żłobka, a mąż równie grzecznie pocwałował do pracy. Wobec tego postanowiłam zrobić porządki. Ale takie na całego! Mycie okien, pranie pościeli, jesienne porządki w szafach. No i ani się obejrzałam, a już byłam w połowie piątego sezonu Plotkary. Wiem, wiem. To moja mała guilty pleasure, tuż obok wyjadania masła orzechowego łyżką ze słoika. Okna przecież nie zając, a ja musiałam, MUSIAŁAM wiedzieć, czy Blair będzie w końcu z Chuckiem, czy nie. Problem, że główne bohaterki Plotkary, poza tym, że chodzą w Blahnikach i Guccich, wyglądają też tak:


Oczywiście, moje włosy nigdy nie będą tak nienagannie niesforne jak Blake Lively, a cera tak promienna jak u Leighton Meester. Ale może mogłabym mieć chociaż równie olśniewające, soczyste usta?

Opętana tą myślą, kurcgalopkiem pognałam do swojej szafki z kosmetykami i wkrótce triumfalnie wydobyłam z niej zapomniane już dawno błyszczyki do ust. Oba odeszły w niepamięć na fali wygenerowanej przez blogi i vlogi miłości do matowych produktów, i tak by tam sobie dogorywały smętnie, oczekując w zapomnieniu na kosmetyczną emeryturę, gdyby nie Blair, Serena i ich połyskliwe usta. Oba też, ku mojemu zdziwieniu, wskutek tej banicji nie straciły na jakości, toteż zaraz przeprowadziły się do mojej torebki.


Całą noc prześladowały mnie wizje mężczyzn łysiejących z pożądania oraz kobiet pomarszczonych ze złości i zazdrości na widok moich nieskazitelnych, kuszących ust. Rano, kończąc łazienkowe ablucje, minimalistyczny makijaż wykończyłam staranną i obfitą aplikacją obu błyszczyków.

A potem wyszłam z domu.

Już na schodach nowym, połyskliwym makijażem, zainteresował się mój roczny synek, który, korzystając z chwili nieuwagi, chwycił mnie najpierw za usta, a zaraz potem za nos. Zanim dotarłam na parter, wyglądałam już jak Rudolf, czerwononosy renifer, a co najmniej jak Rudolf, uczestnik całonocnej libacji przy koksowniku.


Ale mojego synka tego dnia postanowiła wspomóc również aura. Bo tuż po przekroczeniu progu w moją twarz uderzyła wspaniała październikowa rozpierducha, porywając starannie nieuczesane włosy w diabelski taniec. A każdy kosmyk porwany do namiętnego passo doble z wichurą, składał pełen uwielbienia pocałunek na moich świeżo pomalowanych ustach. Niech was kule biją, producenci błyszczyków o nieklejącej formule! Usta może się do siebie nie kleją, za to włosy do nich – bezbłędnie. Mając na jednej ręce dziecko, a w drugiej parasolkę, nie dysponowałam już kończyną, która pozwoliłaby mi odgarniać włosy, dlatego miotane wiatrem kosmyki smagały mnie po całej twarzy, roznosząc po niej ślady błyszczyku. A dodam, że uzyskana mieszanka miała kolor świeżych malin, szlag by ją. Dzięki temu, zanim znalazłam się w pracy, wyglądałam już jakby podrapał mnie wściekły kot, a olśniewające potencjalnie usta odeszły w głęboką niepamięć.


Może powtórzę eksperyment, jak przestanie wiać. Lub kiedy ogolę się na zapałkę. Póki co wracam z podkulonym ogonkiem do matowych, supertrwałych pomadek, których ani wiatr, ani dziecięce rączki, a czasem nawet i płyn do demakijażu nie są w stanie ruszyć z miejsca.

PS. W niewdzięcznej roli mordoklejków wystąpiły bogu ducha winne: Maybelline Color Sensational Shine Gloss w kolorze 360 Stellar Berry i Bourjois Effet 3D Gloss w kolorze 51 Rose chimeric.

A jak Wam daje się we znaki pogoda? Dajcie znać :)

Buziaki,
Iga

03:46

PO GŁADKIE I NAWILŻONE USTA - RANKING PEELINGÓW

PO GŁADKIE I NAWILŻONE USTA - RANKING PEELINGÓW

Przyznaję, że kiedy jeszcze raczkowałam jako widz i czytelnik w świecie urodowych blogów i vlogów, koncepcja stosowania peelingu do ust wydawała mi się absurdalnym i ekscentrycznym sposobem na pozbycie się nadmiaru pieniędzy. Zanim nastała era matowych produktów do ust, problem przesuszonych warg i suchych skórek był mi też właściwie obcy, nie zmagałam się też z żadnym naustnym problemem, którego nie rozwiązałaby gruba warstwa uniwersalnego balsamu Oriflame. Dziś złuszczanie ust stało się częścią mojego pielęgnacyjnego dekalogu, a poniższe zestawienie prezentuje trzy peelingi do ust, których miałam okazję spróbować.


EVELINE PRECIOUS OILS – delikatny peeling do ust 8 w 1

Mimo całej mojej sympatii do marki Eveline, jest to najsłabszy produkt w poniższym zestawieniu. Producent obiecuje wiele różnych cudów, między innymi oczyszczenie, wygładzenie, ujędrnienie, napięcie, niwelowanie zmarszczek, nawilżenie i regenerację, a wszystko to dzięki obecności naturalnych olejków. Hmm, ciekawe, że nie ma tu ani słowa o złuszczaniu, bo to podstawowy cel peelingu i, nawiasem mówiąc, jedyne zadanie, z którego ten produkt się wywiązuje. Niestety, poza tym trudno mi wskazać jakieś plusy. Peeling to niewielkie drobinki zatopione w dość twardym sztyfcie o woskowej konsystencji. Drobinki nie rozpuszczają się i to największa wada peelingu – po wykonaniu masażu trzeba go po prostu zetrzeć z ust, co nie jest niestety szczególnie przyjemne, bo mają konsystencję piasku i dla delikatnej skóry warg mogą być zbyt ostre. Całości nie uprzyjemnia niestety również dość sztuczny zapach, ale jedno peelingowi trzeba oddać – jest baaardzo skuteczny i złuszcza jak szaleniec.



MIÓD I OLIWA, czyli złuszczanie DIY

Numer dwa na mojej liście to znana wszystkim formuła domowego peelingu. Na moją mieszankę składa się łyżeczka płynnego miodu, łyżeczka cukru i kilka kropel oliwy lub olejku. To ilość wystarczająca na wygładzenie ust całej armii. Pozwalam sobie na przechowywanie mieszanki przez około tydzień w lodówce lub od razu zużywam całość do delikatnego złuszczania całej twarzy. Plusów jest kilka: prosty i bezpieczny (dla tych, którzy nie są uczuleni na miód) skład, brak zbędnej chemii i konserwantów, i oczywiście możliwość zjedzenia peelingu po wszystkim :) Plusem tej receptury jest niski, a właściwie żaden koszt przygotowania scrubu (kto nie ma w kuchni oliwy i cukru?), a także fakt, że o sile złuszczającej mieszanki decydujemy sami. Jedyny minus to konieczność samodzielnego spreparowania peelingu. Powiedzmy sobie szczerze, uruchamianie kuchennego laboratorium za każdym razem, kiedy macie ochotę złuszczyć naskórek, nie każdemu przypadnie do gustu.



POMADKA Z PEELINGIEM SYLVECO

Na szczycie podium znalazł się produkt Sylveco. Rolę złuszczających drobinek pełnią tu kryształki cukru, dzięki czemu po prostu się rozpuszczają i na ustach pozostaje jedynie przyjemnie nawilżająca warstewka produktu. Producent nazywa swoje dzieło pomadką z peelingiem i tak w istocie jest. Z funkcji peelingującej wywiązuje się pierwszorzędnie, ale ramię w ramię z właściwościami złuszczającymi idzie działanie pielęgnacyjne. Nakładam ją zwykle przed snem, raczej szczodrą warstwą, a rano budzę się z ustami miękkimi, apetycznie zaróżowionymi i nawilżonymi. Działanie złuszczające jest na tyle delikatne, że można ją stosować codziennie, i tak właśnie robię, tym bardziej, że za naturalny skład płacimy bardzo krótkim terminem przydatności: na zużycie sztyftu mamy zaledwie trzy miesiące. W gruncie rzeczy formuła i działanie pomadki jest bardzo zbliżona do działania peelingu DIY, ale forma wygodnego sztyftu i fakt, że dzięki niemu jestem zwolniona z obowiązku mieszania własnego scrubu to dla mojej leniwej natury atut nie do przecenienia :) Jako fanka wszystkiego, co słodkie, nie mogę nie wspomnieć o cudnym, migdałowym zapachu pomadki.




Tak wyglądają moje doświadczenia z produktami złuszczającymi do ust. Czy Wam też zdarza się z nich korzystać?

Buziaki,

Iga
Copyright © 2016 pooderniczka , Blogger