11:55

kosmetyczne odkrycia - pielegnacja włosów

kosmetyczne odkrycia - pielegnacja włosów

Jakiś czas temu opisywałam wam jak pielęgnuję moje włosy po koloryzacji ombre. Niestety po procesie rozjaśniania włosów nabawiłam się uporczywego swędzenia głowy. Kiedy myślałam, że nic już nie przyniesie mi ulgi i prędzej wydrapie sobie dziurę w głowie w ręce wpadła mi seria kosmetyków marki Loreal - Botanicals Fresh Care. Kosmetyki dostępne są w Rossmannie w trzech różnych wersjach. Ja zdecydowałam się na szampon i odżywkę z serii Safflower Rich Infusion.



Szampon przeznaczony jest do włosów suchych, w którym to znajdziemy esencję z nasion krokosza, soi i olejku kokosowego. Produkt bardzo dobrze myje skórę głowy z zanieczyszczeń i przy okazji wygładza włosy i dodaje im zdrowego wyglądu. Fantastycznie poradził sobie z moimi problemami skórnymi, a także z nadmiernym przetłuszczaniem się włosów. Szampon wyposażony jest w pompkę i ma pojemność 400 ml oraz przepiękny zapach, który kojarzy mi się z miętowymi czekoladkami After Eight, które w dawnych latach przywoziłam z rejsów ze Skandynawii.


Balsam pielęgnacyjny do włosów suchych ma ułatwiać nam ich rozczesywanie, odżywić je i sprawić aby były miękkie  w dotyku. Rzeczywiście obietnica producenta w tym wypadku została dotrzymana. Wygodne opakowanie sprawia, że na zewnątrz wydostaje się tyle produktu ile chcemy i nic się nie marnuje. Produkt jest gęsty przez co jest łatwy w rozprowadzaniu. Najlepiej aplikować go od 3/4 długości włosów.  Moje włosy i skóra głowy bardzo polubiły obydwa produkty i jestem z nich bardzo zadowolona.



Kolejnym odkryciem  jest pianka firmy Hair Company Professional, którą to zakupić można w niektórych salonach fryzjerskich bądź za pomocą sklepów internetowych. Jest to totalna nowość w pielęgnacji, gdyż ja pianek nie używam. Pianki podrażniają mi skórę głowy i mają lepką formułę, a co najważniejsze kompletnie nic nie robią z moimi włosami. Ten produkt to istna petarda. A to dlatego, że już po pierwszym użyciu widać efekt! Pianka ma postać lekkiego musu i nie klei się. Zawiera witaminę E, prowitaminy B5, olej arganowy i komórki macierzyste z winorośli. To wszystko powoduje, że włosy są lekkie, miękkie, wygładzone, zadbane i wyglądają na zdrowe. Czyli tak jak po wyjściu od dobrego fryzjera. Produkt nakładamy na osuszone już ręcznikiem włosy i suszymy je za pomocą suszarki. Serdecznie polecam !!!


Na końcówki nakładam mój ulubiony Coconut Milk Anti - Breakage serum z OGX, o którym wspominałam już  w poście "Kokosowy zawrót głowy w pełni lata". I tam też was odsyłam. (klik)

A czy wy, macie jakieś odkrycia do pielęgnacji bądź stylizacji włosów? Koniecznie dajcie znać!

06:03

USTA W AKSAMICIE, CZYLI SUBIEKTYWNY RANKING MATOWYCH POMADEK

USTA W AKSAMICIE, CZYLI SUBIEKTYWNY RANKING MATOWYCH POMADEK


 Pogoda, czy raczej niepogoda, w towarzystwie przeziębienia uziemiła mnie na kilka dni, więc korzystam z okazji, żeby podrzucić Wam wpis, jakiego sama w swoim czasie szukałam w blogosferze. Jeśli więc jesteście ciekawe, jak wypadają względem siebie dostępne na rynku matowe pomadki w sztyfcie, zapraszam do lektury :)


W poniższym zestawieniu uwzględniam tylko matowe szminki w formie sztyftu, bo, po pierwsze, te płynne mają zupełnie inne właściwości, a po drugie wolę jednak tradycyjne, kremowe formuły, i mam ich zdecydowanie więcej. Są moim zdaniem bardziej komfortowe w noszeniu i przyjemniejsze w aplikacji. Biorę na warsztat produkty z kilku półek cenowych: od marketowej, przez drogeryjną, po produkty, w moim odczuciu, już dość kosztowne. Nie znajdziecie tu żadnych selektywnych fanaberii jak szanele i diory, bo mnie na nie zwyczajnie nie stać. Tj byłoby mnie stać, gdybym przez miesiąc na śniadanie i obiad wylizywała kurz spod szafek. Ale na razie nie planuję, więc w zestawieniu znajdziecie produkty w cenie od 8,99 zł do 86 zł. Wszystkie oceniam pod kątem: jakości aplikacji, trwałości, ich wpływu na kondycję ust oraz pigmentacji. Na koniec znajdziecie mój osobisty ranking uwzględniający to, jak jakość ma się do ceny. Bez dalszego przedłużania (zawsze obiecuję sobie zwięzłość i nigdy nic z tego nie wychodzi!), zapraszam do dalszej części wpisu.

BELL PERFECT LIPSTICK LONG LASTING w odcieniu 03 Forest Fruits

Taniutka (8,99 zł), dostępna w Biedronce, nieziemsko pachnąca kisielem wiśniowym i trwała. Brzmi jak ideał? Może i brzmi, ale niestety nim nie jest. Na etapie aplikacji napotkałam na problem nie do przeskoczenia, mianowicie: owoce leśne za diabła nie chcą nakładać się równomiernie. Przy pierwszej warstwie szminka smuży, zostawiając nierówny kolor, a przy próbie nałożenia kolejnej warstwy nagle zaczyna się rolować, zbierać w załamaniach warg, zostawiać dziury i wyczyniać inne dziwne numery. W bardziej nudziakowym wydaniu może i mogłoby to ujść jej płazem, ale w wybranym przeze mnie kolorze Forest Fruits (bardzo jesienny, bardzo modny i kompletnie nietrafiony dla mnie kolor, w którym wyglądam, jakbym uciekła z planu zdjęciowego Sagi Zmierzch) jest to niewybaczalne. Szkoda, bo kolor jest piękny, pigmentacja bardzo dobra, a i trwałość naprawdę niezła: po nałożeniu szminka staje się w wykończeniu jakby gumowo-plastelinowa i przez to ładnie i długo trzyma się ust. Być może niestety właśnie przez to nakłada się plackami, oferując wybiegowe wykończenie łaciate. Nie polecam.

APLIKACJA: koszmarna
WYKOŃCZENIE: głęboki mat
TRWAŁOŚĆ: bardzo dobra
WYSUSZANIE: nie jestem w stanie ocenić
PIGMENTACJA: bardzo dobra
CENA, DOSTĘPNOŚĆ: 8,99 zł w Biedronce


GOLDEN ROSE MATTE LIPSTICK CRAYON w odcieniu 08

Oceniam uwieczniony na zdjęciu kolor 08, czyli chłodny, ciemny róż z nutą fioletu, ale poniższe uwagi można odnieść też do innych posiadanych przeze mnie kolorów: 06 (chłodna, malinowa czerwień) i 10 (wykończony do zera dzienny, zgaszony róż). Sam fakt, że mam/miałam aż trzy pomadki z tej linii świadczy o tym, jak lubię tę serię: zdecydowanie bardziej, niż osławione płynne Longlasting Kissproof cośtamcośtam tego samego producenta. Dzięki formie temperowanej kredki aplikacja jest bardzo precyzyjna, szminki nakładają się przyjemnie i gładko suną po ustach. Pigmentacja jest tak dobra, że wystarczy jednorazowa aplikacja, żeby cieszyć się pełnią koloru. Formuła jest dość kremowa, a wysuszające działanie właściwie nieodczuwalne. Wykończenie trudno jednak nazwać całkowicie matowym; to raczej efekt delikatnego, satynowego połysku. Gorzej jest z trwałością: jak na pomadki matowe, te znikają z ust dość szybko (po około 4 godzinach bez jedzenia widoczny jest już ubytek na wewnętrznej części warg), co jest szczególnie mocno widoczne przy intensywnych kolorach.

APLIKACJA: gładka, przyjemna
WYKOŃCZENIE: satynowy mat
TRWAŁOŚĆ: przeciętna (4-5 godzin)
WYSUSZANIE: delikatne, przy właściwej pielęgnacji nieodczuwalne
PIGMENTACJA: bardzo dobra
CENA, DOSTĘPNOŚĆ: 9,90 zł, na wyspach Golden Rose, w drogeriach Jasmin, na stronie producenta


MAYBELLINE COLOR SENSATIONAL MATTE w odcieniu 987 Smoky Rose

Szminkę z Maybelline kupiłam tylko po to, żeby przygotować ten wpis, ale szybko polubiłam ją na tyle, że trafiła do mojego torebkowego kosmetycznego podręcznika. Nakłada się niezwykle przyjemnie i gładko, zdecydowanie najlepiej ze wszystkich prezentowanych tu produktów. Na ustach wydaje się kremowa i miękka, nie dając absolutnie żadnego poczucia dyskomfortu i ściągnięcia. Nie daje niestety zupełnie matowego wykończenia, zauważalny jest ten sam satynowy połysk, co w przypadku Golden Rose. Dodatkowo produkt ma tendencję do podkreślania najdrobniejszych suchych skórek, nawet takich, o których istnienie byście się nie podejrzewały. Dobrze prezentuje się tylko na nienagannych, idealnie gładkich ustach. Mocno kremowa formuła ma też swoją cenę w postaci obniżonej trwałości, bo produkt nie zastyga i przez cały czas noszenia dość łatwo się ściera. Po posiłku raczej nie będzie po nim śladu. 

APLIKACJA: bardzo łatwa, gładka, przyjemna
WYKOŃCZENIE: suchy, kredowy mat, mocno podkreśla suche skórki
TRWAŁOŚĆ: słaba (3-4 godziny)
WYSUSZANIE: nieodczuwalne
PIGMENTACJA: bardzo dobra
CENA, DOSTĘPNOŚĆ: od 17 zł online do 29,90 zł stacjonarnie; w większości drogerii stacjonarnych i internetowych


PROVOKE REAL MATT LIPSTICK w odcieniu 610 Abundant Fuchsia

Mogę być trochę nieobiektywna w ocenie tego produktu, bo pokochałam go od pierwszego wejrzenia. Nakłada się całkiem przyjemnie: w chwili zetknięcia z ustami szminka wydaje się nieco tępa, ale już po chwili, rozgrzana ciepłem warg, sunie po ustach gładko, pozostawiając nasycony, intensywny kolor. Nie zauważyłam w jej przypadku kompletnie żadnego przesuszającego działania, a nosiłam ją jak obłąkana przez wiele dni z rzędu. Trwałość jest naprawdę przyzwoita: bez ponawiania aplikacji miałam ją na ustach przez ponad 8 godzin i nadal prezentowała się ładnie, choć kolor z upływem czasu nieco zbladł. Nawet po posiłku łatwo przywołać ją do porządku, delikatnie rozcierając ją palcem. Ideału dopełnia piękne i trwałe metalowe opakowanie zamykane na magnes. Nie będę kłamać, to jedna z moich ulubienic, choć cena trochę mnie przeraża.

APLIKACJA: na początku nieco tępa, później gładka
WYKOŃCZENIE: satynowy mat
TRWAŁOŚĆ: dobra (do 8 godzin)
WYSUSZANIE: niezauważalne
PIGMENTACJA: bardzo dobra
CENA, DOSTĘPNOŚĆ: 60-67 zł; drogerie Rossmann, Douglas i strona producenta


MAC RETRO MATTE w odcieniu Ruby Woo

Ruby Woo to moja pierwsza, wyczekana i wymarzona szminka MAC, a także drugi, obok pomadki ProVoke, prezent w tym zestawieniu (dziękuję, Asiu!). Wiem, że może żyję na planecie innej, niż reszta blogosfery, ale wydanie ponad 80 zł na pomadkę wydawało mi się, cóż. Irracjonalne i absurdalne. Ale skoro już mam w swoich zbiorach tę piękność, to włączam ją w zestawienie. A Ruby jest w ocenie co najmniej trudna. Aplikacja jest prawdziwym wyzwaniem, bo szminka jest bardzo tępa i ciężko się nakłada. Dodatkowo mamy tu do czynienia z naprawdę wymagającym kolorem, bo Ruby to krzykliwa, nasycona, neutralna czerwień, która nie wybaczy nam krzywo wyrysowanych ust. Bez pędzelka i konturówki wydaje się niemożliwa do oswojenia. Ja pędzelka i konturówki nie używam, a z Ruby radzę sobie tak, że przed aplikacją koloru nakładam na usta odrobinę nawilżającej pomadki (nie sądzę, żeby miało to znaczenie, ale obecnie jest to sztyft Softlips z Perfecty). Nie ujmuje to absolutnie nic z matowego wykończenia szminki, nie odejmuje jej też trwałości, a aplikacja staje się znacznie łatwiejsza. Retro Matte z MAC to mat totalny: głęboki, welurowy, nie pozostawiający ani odrobiny błysku. O trwałości tych szminek, a raczej jej braku, sporo się nasłuchałam, więc byłam naprawdę zaskoczona, bo MAC trzyma się u mnie przez długie godziny i dopiero po posiłku wymaga poprawki. Nie zauważyłam też wysuszenia, ale przy regularnym noszeniu może się pojawić: ja swoją Ruby noszę raczej od święta i zawsze mam pod spodem pielęgnującą pomadkę.

APLIKACJA: bardzo trudna i wymagająca
WYKOŃCZENIE: totalny mat
TRWAŁOŚĆ: dobra (do 8 godzin)
WYSUSZANIE: może się pojawić
PIGMENTACJA: bardzo dobra
CENA, DOSTĘPNOŚĆ: 86 zł, salony MAC, drogerie Douglas

Od lewej: Bell Perfect Lipstick, Golden Rose Matte Lipstick Crayon 06,08, Maybelline Color Sensational Matte 987 Smoky Rose, ProVoke Real Matt Lipstick 610 Abundant Fuchsia, MAC Retro Matte Ruby Woo

Gdybym miała zupełnie bezstronnie ocenić wszystkie przedstawione powyżej produkty, ranking musiałby wyglądać tak:
  1.   Golden Rose Matte Lipstick Crayon, za przyjemną aplikację, duży wybór kolorów i bardzo niską cenę
  2. ProVoke Real Matt, za brak wysuszającego działania, dobrą trwałość i komfort noszenia
  3. MAC Retro Matte, która mimo trudnej aplikacji nosi się i wygląda znakomicie
  4. Maybelline Color Sensational Matte, która byłaby ideałem, gdyby nie podkreślanie suchych skórek i mizerna trwałość
  5. Bell Perfect Lipstick, która wbrew nazwie nie jest perfekcyjna, bo w aplikacji i wykończeniu przypomina kulkę plasteliny



Tak wygląda moje osobiste zestawienie. A jak jest u Was? Jesteście wierne matom, czy wolicie wykończenie z błyskiem? A jeśli maty, to w wersji kremowej czy płynnej? Dajcie znać i podrzućcie mi nowe przedmioty pożądania :D

Buziaki!

Iga

06:23

KOKOSOWY ZAWRÓT GŁOWY W PEŁNI LATA

KOKOSOWY ZAWRÓT GŁOWY W PEŁNI LATA
Kiedy nastaje lato moje gusta zapachowe gwałtownie ulegają zmianie. Mam ochotę, od stóp do głów, pachnieć kokosem. Tak więc, gdy tylko nadarzyła się okazja pobiegłam na niewielkie zakupy i zakupiłam parę produktów o tym właśnie zapachu. I tak do mojego koszyka trafiły dwa balsamy do ciała, masełko do ust i serum do włosów.



1. Ziaja - esencja tropikalnego kokosu w nawilżającym balsamie do ciała

No cóż, już sama nazwa przenosi mnie na Malediwy albo Seszele:) Balsam posiada bardzo słodki zapach, szybko się wchłania i ma lejącą się konsystencję. Fajnie nawilża i odświeża nasze ciało. Jeżeli tak pachną prawdziwe tropiki to jestem w raju :)



2. Dove Nourishing Secrets - restoring ritual body cream with coconut oil and almound milk

Nad jego kupnem nie zastanawiałam się nawet sekundy, po prostu otworzyłam, powąchałam i był mój :) Ostatnimi czasy marka Dove zapełnia moją półkę z kosmetykami w łazience - wszystko przez Alex hrh collection i szusz - także ogromne dzięki:)! To masło pachnie tak intensywnie, że nie trzeba zrywać tego sreberka zabezpieczającego produkt. Jest lekko tłuste - wchłaniało się w skórę ok. godziny. Na początku był widoczny lekki film ale po wchłonięciu zniknął. Ale to nie ważne. To tak pięknie pachnie, że powala na kolana.
Produkt z Ziaji bardziej pasuje na co dzień, a ten z Dove idelanie będzie pasować na wieczór. I znowu widzę się na tych Malediwach :p



3.Nivea - lip butter coconut

Tego produktu przedstawiać nie trzeba. Masełko zna chyba każdy. Dobrze nawilża usta i fajnie sprawdza się jako taka baza pod pomadki. Jednak pamiętać trzeba, że nie posiada SPF i nie ochroni waszych ust przed działaniem promieni słonecznych.



4. Ogx - nourishing + coconut milk anti - breakage serum

Długo szukałam czegoś co doprowadzi moje końcówki do zdrowego wyglądu. Poprawę włosów uzyskałam dzięki temu produktowi. Bo nie dość, że pięknie pachnie to rzeczywiście robi co ma robić. Sprawia, że włosy są łatwiejsze przy rozczesywaniu, mniej się plączą, są gładkie i nawilżone. Cena tego produktu zawsze mnie zniechęcała do jego zakupu ale na szczęście są promocje :)



To co, teraz nie pozostaje nic innego niż pakować się na rajskie wakacje ?:) Niestety nie w tym roku ani w najbliższym czasie :p Ale pomarzyć i po pachnieć można zawsze :*

03:00

CZASOUMILACZE, CZYLI MOJE SPOSOBY NA RELAKS

CZASOUMILACZE, CZYLI MOJE SPOSOBY NA RELAKS

Natchniona własnymi gorzkimi żalami na temat braku czasu i nadmiaru stresów wpadam dziś z postem odnośnie moich ulubionych sposobów na relaks. Zabrzmi to banalnie, ale w tym całym codziennym pędzie zbyt łatwo i chętnie zapominamy o sobie. A w imię czego cała ta gonitwa, jeśli każdy poranek witamy z westchnieniem udręki i tylko marzymy, by dzień wreszcie się skończył? Oczywiście, przejściowe trudności są nieuniknione, ale tym bardziej istotne jest, by w takich właśnie chwilach pamiętać o zrobieniu czegoś dobrego dla siebie. Niech to będzie ulubiony smakołyk, odcinek serialu, krótki spacer – wystarczy naprawdę drobiazg, by przywrócić choćby pozorną równowagę i dać chwilę wytchnienia. Dziś opowiem Wam o moich ulubionych i skutecznych sposobach na odprężenie.


I od  razu na wstępie słówko komentarza: staram się w tym poście skupić na takich metodach, które są dostępne dla każdego i to niezależnie od pogody. Dlatego nie przeczytacie tutaj o innych sposobach na relaks, które też znalazłyby się w moim top 10, jak zabawy z synkiem, wycieczki rowerowe, mizianki z kotem, piknik w parku czy pielenie grządek, bo zakładam, że nie każda z nas ma dziecko, kota lub ogródek J

Wszystkie sposoby uszeregowałam w kolejności według ilości czasu, jaką pochłaniają. Najmniej czasochłonne propozycje znajdziecie na samym końcu wpisu J


60 MINUT – KSIĄŻKOWY PRZYKŁAD


Nie wiem, jak to wygląda w Waszym wypadku, ale ja sięgam po książki głównie wtedy, kiedy wiem, że mam dla siebie przynajmniej godzinę niezmąconego spokoju. Zdarza mi się to rzadko, prawda – najczęściej nocami – ale po prostu nie znoszę tego momentu, kiedy na dobre rozsmakuję się w lekturze, a tu nagle po kwadransie muszę przerywać i lecieć obierać ziemniaki albo śpiewać o narkoleptyku Panu Janie. Najchętniej więc czytam, kiedy jestem w domu sama, wieczorową porą w łóżku, albo… przy gotowaniu. Lubię zabrać ze sobą książkę do kuchni i pod pretekstem doglądania rosołu na chwilę zanurzyć się w lekturze. Jak to dobrze, że mój mąż nie wie, że rosół to się w zasadzie gotuje sam.



40 MINUT – CHLUP DO WODY


Kiedy dzień naprawdę da mi w kość, nic nie relaksuje mnie lepiej niż ciepła kąpiel w pachnącej pianie. Przytłumione światło, w tle cicha muzyka, migotanie świeczek i brak dobijających się do drzwi Mężczyzn Mojego Życia – to wszystko, czego mi trzeba. 40 minut wystarcza mi na wszystkie okołokąpielowe ablucje, ale w samej wannie siedzę zwykle nie dłużej niż 20 minut. Kiedy jestem już pomarszczona jak rodzynek, wypuszczam wodę z wanny i zabieram się za sumienne namaszczanie się wonnościami. To wtedy mam czas na nałożenie maseczki, olejowanie włosów, na aplikację samoopalacza. Po takich 40 minutach opuszczam łazienkę zluzowana niczym kurczak z przepisu Julii Child.



30 MINUT – SZPONY DESDEMONY


Zabrzmi to może dziwnie, bo malowanie paznokci to przecież w istocie strata czasu, a nie sposób na relaks, ale ja uwielbiam ten proces! Może dlatego, że w moim przypadku zmienia się to w cały pazurzasty rytuał: zmywanie, piłowanie, nakładanie odżywki, wybieranie koloru, malowanie, aplikacja oliwki na skórki, no i moje ulubione: kochanie, wyłącz piekarnik / sprzątnij po kocie / przewiń  Ksawcia, bo ja mam mokre paznokcie! – wszystko to składa się na niezwykle relaksujących 30 minut. A jeśli w tym czasie uda mi się jeszcze obejrzeć ulubionego vloga lub odcinek Przyjaciół, od razu z większą energią mierzę się z codzienną rutyną.




20 MINUT – BEZ KAWY NIE MA ZABAWY


Kawa już jakiś czas temu przestała być dla mnie przyjemnością, a stała się po prostu niezbędnym do życia suplementem diety, przyjmowanym bezrefleksyjnie i bez satysfakcji. Przychodząc do pracy, pierwsze kroki kierowałam do kuchni, gdzie mechanicznie zaparzałam kawę, a następnie z kubkiem dymiącego naparu zasiadałam przy komputerze i tam potrafiłam tkwić przez wiele godzin, nie odrywając siedzenia od siedzenia. Czasem, w najbardziej zabiegane dni, ta sama kawa towarzyszyła mi przez cały dzień i tuż przed wyjściem z pracy dopijałam resztki lodowatej, zmętniałej lury. Brr.


Na szczęście te dni dobiegły końca i udało mi się przywrócić kawie status relaksującego przerywnika, który poprawia mi humor i dodaje energii. Udało się to dzięki dwóm czynnikom. Po pierwsze, musiałam przestawić sobie pewien pstryczek w głowie. Ojjj, nie było to łatwe. Ale dziś, pijąc kawę, staram się nie mieć przed sobą żadnego monitora – nieważne, czy chodzi o telewizor, komputer czy telefon. Te rozpraszacze towarzyszą mi cały dzień i w ciągu tych 20 minut naprawdę świat się nie zawali. Jeśli jestem w domu i pogoda na to pozwala, wychodzę na balkon albo otwieram książkę. Jeśli jestem w pracy, staram się tę „kawową przerwę” dzielić z kimś, z kim dobrze się czuję. To chwila dla mnie i cieszę się, że dojrzałam do tego, żeby moment wolny od pracy przestać traktować jako stratę czasu. Po takich 20 minutach wracam do swoich zajęć z nową energią i pasją. Więc tak naprawdę to inwestycja w moją produktywność, szefie! J


Drugi czynnik to fakt, że w końcu znalazłam swoją idealną kawę. W czasie ciąży i karmiąc piersią zrezygnowałam z kawy zupełnie i zadowalałam się tylko substytutem w postaci kawy zbożowej. Lubiłam ją i nadal lubię, ale powiedzmy sobie szczerze: to nie jest to samo co prawdziwa kawa. Do słodkiej bułki ok, nada się, ale żeby uzdatnić mózg na 8 godzin pracy potrzeba czegoś więcej. Problem w tym, że kiedy postanowiłam pogodzić się z kawą, nagle okazało się, że jakoś nam ze sobą nie po drodze. Mielona stawała mi kołkiem w gardle, a potem pół dnia serce tańczyło mi kankana na żebrach. Rozpuszczalna irytowała nieznośnym, kwaskowym posmakiem i zapachem. Pozostawała kawa w kapsułkach, ale ciężko nosić ze sobą ekspres wszędzie, a przy tym półtora miesiąca temu mój wysłużony ekspres Dolce Gusto w oparach pary i absurdu wyzionął ducha. Już myślałam, że jedyną pobudzającą alternatywą będzie kokaina lub wrzucanie za kołnierz kostek lodu (oba sposoby zbyt radykalne jak na mój gust), kiedy dotarła do mnie paczka od Nescafe.


Nescafe Azera występuje w dwóch wariantach: Americano (to moja faworytka) i Espresso. Oba są głębokie i wyraziste w smaku, aksamitne i zupełnie pozbawione nieznośnej kwaskowej nuty! Obie kawy składają się z mieszanki kawy rozpuszczalnej i drobniutko zmielonej, i tu jak sądzę leży przyczyna ich smaku. Kampanii Nescafe Azera przewodzi hasło U siebie to ty jesteś baristą i coś w tym rzeczywiście jest, bo oba warianty tej kawy mają bardzo kawiarniany smak i oprawę. Americano to taki bardziej delikates, do picia w dużej filiżance, idealnie komponujący się z kroplą mleka i kruchym ciasteczkiem. Espresso, wiadomo – włoski klasyk o mocy konia wyścigowego, do picia z naparstków – nie do końca moja bajka, ale trzeba mu przyznać, że nie ustępuje smakiem swojemu bratu. Tak czy inaczej, jeśli nie chcecie rezygnować ze smaku kawy mielonej, a jednocześnie nie lubicie użerać się z mułem z fusów, spróbujcie Nescafe Azera – może i Wam się spodoba.



15 MINUT – PRACA U PODSTAW

Gdy czas już naprawdę mnie goni, a ja nie chcę odmawiać sobie odrobiny relaksu, stawiam na… stopy. Dotąd zawsze wybierałam sole do kąpieli, ale przy okazji ostatnich zakupów wpadła mi w ręce kąpiel do stóp z Evree. To dobry wybór, jeśli Wasze stopy są opuchnięte i zmęczone po całym dniu – obecny w składzie olejek z drzewa herbacianego działa odświeżająco i lekko chłodzi, może też wesprzeć działanie przeciwbakteryjne i przeciwgrzybiczne. Wypisany na etykiecie kwas mlekowy zamyka skład, więc w działaniu złuszczającym raczej nie pokładałabym wielkich nadziei, chyba że wylejecie całą buteleczkę na raz.


Kiedy nie mam czasu i ochoty na nocne nawilżanie stóp (bo nie znoszę mieć klejących stóp), wybieram spray Evree. Usłyszałam o nim w filmiku Maxineczki i kiedy spotkałam go w Rossmannie, bez wahania strąciłam go do koszyka. Ma naprawdę fajny skład i działa! Ja aplikuję go kilka razy w ciągu dnia i naprawdę widzę różnicę. Stopy są bardziej miękkie, gładsze, w wyraźnie lepszej kondycji. Za nawilżenie odpowiada głównie mocznik, gliceryna i pantenol. Miły, świeży zapach zapewnia ekstrakt z szałwii i oczaru wirginijskiego. Żaden z tych produktów nie jest jednak opcją dla osób, które nie lubią efektu chłodzącego w kosmetykach. I kąpiel, i spray dają bowiem odczucie lekkiego chłodzenia.


To już wszystko w tym przydługim wpisie o ulubionych sposobach na relaks! Na koniec muszę jednak, tonem wyjaśnienia, dodać, że wiele sposobów chętnie i często ze sobą mieszam. Zdarza się, że maluję paznokcie, mocząc stopy w misce, czytam książkę w wannie albo słucham muzyki z maseczką na twarzy i filiżanką kawy w ręku. Mam także sposoby na relaks, gdy czasu nie ma w ogóle… ale to już temat na kolejny wpis.

Trzymajcie się ciepło i niech relaks będzie z Wami!

Buziaki,

Iga

08:00

SPRZYMIERZENIEC BLADYCH TWARZY – BIODERMA PHOTODERM NUDE TOUCH

SPRZYMIERZENIEC BLADYCH TWARZY – BIODERMA PHOTODERM NUDE TOUCH



Zgodnie z obietnicą, wpadam dziś z krótką recenzją dość niezwykłego produktu do… no właśnie, do makijażu? Do pielęgnacji? Przeciwsłonecznego? Gdyby Bioderma Photoderm Nude Touch SPF 50+ przefrunęła nad miastem, kosmetykoholicy, zadzierając głowy, wołaliby: czy to podkład? Czy krem z filtrem? Czy preparat przeciwtrądzikowy?

A Bioderma jest w istocie wszystkim po trochu. Tak opisuje ją producent:

Kombinacja filtrów mineralnych UVA/UVB oraz patentu Cellular Bioprotection™ chroni skórę przed promieniowaniem UV natychmiastowo i na długi czas. Patent Cellular Bioprotection™ chroni biologiczne struktury i stymuluje naturalne mechanizmy obronne skóry, przeciwdziała starzeniu się skóry.

Dodatkowo Bioderma obiecuje:

Ochrona przeciwsłoneczna:
  • Bardzo wysoka fotoprotekcja mineralna UVA/UVB dzięki patentowi Cellular Bioprotection
  • SPF 50+ (metoda in vivo)/ UVA 25 (metoda in vivo)
Perfekcyjna skóra:
  • Kontrola błyszczenia oraz naturalny efekt NUDE przez 8 godzin
  • Skóra uzyskuje naturalny wygląd już w 30 sekund
  • Wyrównuje koloryt skóry i wydobywa jej naturalny blask
  • Redukcja niedoskonałości w 21 dni
  • Wodoodporny
Rezultaty:
  • Skóra jest natychmiastowo chroniona, uzyskuje perfekcyjny, naturalny wygląd. Z każdym dniem niedoskonałości są coraz mniej widoczne
  • Bardzo lekka, aksamitna konsystencja, pudrowe, matowe wykończenie zapewnia skórze perfekcyjny wygląd.


Nowy podkładokrem od Biodermy ma być więc produktem, który jednocześnie pielęgnuje cerę mieszaną, przeciwdziałając niedoskonałościom, chroni ją przed szkodliwym promieniowaniem, a także ujednolica koloryt cery, zapewniając matowe wykończenie. Całkiem sporo tych obietnic, prawda? A jak jest w rzeczywistości? Otóż, naprawdę nieźle.


Nałożony na skórę produkt początkowo nie robi najlepszego wrażenia. Bardzo lejący, o lekko tłustawej, jakby śliskiej konsystencji, wydaje się zupełnie nieodpowiedni dla tłustej, mieszanej czy trądzikowej cery. A jednak już po chwili ładnie wtapia się w skórę i łączy z jej fakturą, dając naturalne wykończenie i wyrównanie kolorytu. Ja nakładam go na testowany obecnie, lekki krem od Nivea i ten duet sprawdza się u mnie świetnie. Nie ma wprawdzie krycia tradycyjnego podkładu, ale też nie taka jest jego rola: ma stanowić bazę do makijażu no-make-up, wyglądać jak naturalna, zdrowa skóra. Do przykrycia większych przebarwień czy zaczerwienień będzie więc potrzebny korektor, ale nie uważam tego za wadę.

Od lewej: Teinte Claire, Teinte Naturelle.
Pozostawiony na skórze bez przypudrowania produkt Biodermy ma dość nietypowe wykończenie. Twarz nie sprawia wrażenia tłustej, ale jakby wilgotnej, może nawet lekko spoconej? Nie jest to z pewnością zdrowy efekt glow, o jakim marzymy i z tą obietnicą uzyskania perfekcyjnego wyglądu skóry w 30 sekund producent mocno się przeliczył. Do pełnego zmatowienia produkt potrzebuje około godziny: dla mnie to za długo i zwykle po prostu kilka minut po aplikacji przypudrowuję twarz pudrem ryżowym z Lovely. O właściwościach matujących Biodermy dobrze jednak świadczy to, jak długo ten mat utrzymuje się na mojej cerze: zwykle około 6-7 godzin. W przypadku Healthy Mix ponowne przypudrowanie jest konieczne już po 4 godzinach.

Na zdjęciu Bioderma Photoderm Nude Touch w odcieniu Teinte Claire, na policzkach kremowy róż Maybelline, całość utrwalona pudrem ryżowym Lovely. Mina smutna, bo poniedziałek.
Podkład Biodermy stworzony jest na bazie pigmentów mineralnych i dostępny w trzech odcieniach. Ja do przetestowania otrzymałam dwa jaśniejsze: najjaśniejszy w gamie, mocno żółty Teinte Naturelle oraz lekko opalony (i obdarzony dość mylącą nazwą) Teinte Claire. Na początku sezonu, w okolicach kwietnia odpowiedni był dla mnie odcień najjaśniejszy, dziś, kiedy resztę ciała mam lekko opaloną, wybieram Teinte Claire. Oba ładnie wtapiają się w moją skórę bez plam i odcięć, musicie jednak pamiętać, że mam ultraciepłą karnację: Królewny Śnieżki mogą więc mieć problem ze znalezieniem odpowiedniego odcienia. Można wprawdzie spróbować mieszania produktu z innym podkładem, ale to na pewno zmniejszy jego przeciwsłoneczną moc.

Od lewej: Bioderma Teinte Claire, Bioderma Teinte Naturelle, Healthy Mix 51 Vanille. Kiedy ja się tak opaliłam?
Do przeciwsłonecznej mocy filtrów od Biodermy mam właściwie pełne zaufanie. Inaczej wygląda kwestia redukcji niedoskonałości: tu nie zauważyłam szczególnej poprawy, a stosuję Nude Touch już od kilku miesięcy. Nie zaliczam tego jednak na minus, bo moja cera, z różnych względów, ma teraz własne i bardzo radykalne podejście do wielu aspektów pielęgnacji. Warto jednak pamiętać, że obecność tak filtrów mineralnych, jak i kwasu salicylowego ma wpływ na charakterystyczną formułę podkładu. Jest bardzo płynny i ma tendencję do rozwarstwiania się. Przed każdym użyciem trzeba więc dobrze wymieszać produkt, by konsystencja stała się jednolita, a filtry rozprowadziły się równomiernie w produkcie. Płynna, wodnista niemal formuła to pewna uciążliwość przy aplikacji: ja nalewam produkt w zagłębienie dłoni i stamtąd nabieram go palcami i przenoszę na skórę. Odradzałabym nakładanie go gąbką lub pędzlem, bo błyskawicznie wessą płyn i tyle będzie z malowania J Ja zwykle poprzestaję na rozprowadzeniu produktu palcami, ale czasem na koniec dodatkowo delikatnie wstemplowuję go gąbeczką, by uzyskać lepsze stopienie się ze skórą.

Ponownie, od lewej Bioderma, po prawej Bourjois. Nadal nie wierzę, że mogłam być tak blada.
Bioderma Photoderm Nude Touch 50+ ma być rozwiązaniem dla osób, które nie chcą rezygnować z makijażu w czasie plażowania i to uważam za niezupełnie trafiony pomysł. Po kilku godzinach od aplikacji, a także po zmoczeniu lub wytarciu twarzy wymagana jest ponowna aplikacja, a nie sądzę, żeby ktokolwiek miał ochotę nakładać sobie na twarz kolejne i kolejne warstwy kolorowego produktu. Można oczywiście zmyć twarz i zaaplikować produkt od nowa, ale czy jest sens taszczyć na plażę środki do demakijażu? To zostawiam Waszej decyzji. Ja Biodermy na plażę raczej ze sobą nie zabiorę, ale na pewno spędzę z nią całe lato w mieście. To naprawdę dobry produkt dla osób, które nie mogą lub nie chcą rezygnować latem ani z makijażu, ani z wysokiej ochrony przeciwsłonecznej. Tu mamy jedno i drugie w jednym produkcie. Czego chcieć więcej? No, może tylko nieco niższej ceny. W aptekach internetowych i stacjonarnych cena Nude Touch waha się od około 50 do 70 zł.


A jak jest u Was? Korzystacie z kremów z filtrami? Czy taki produkt ma szansę się u Was sprawdzić? Piszcie J

Buziaki,
Iga

03:19

MISTRZOWIE (INTENSYWNEGO) PORANKA

MISTRZOWIE (INTENSYWNEGO) PORANKA

Instagramowo i blogowo sporo się ostatnio uskarżałam na brak czasu. W domu i w zagrodzie (czyt. w pracy) działo się u mnie ostatnimi czasy dużo, dużo za szybko i zdecydowanie zbyt nerwowo. Od popadnięcia w obłęd ratowały mnie w tym okresie hurtowe ilości kawy, czekolady i truskawek, a także mój ślubny, który mężnie i podniesioną głową znosił moje stany maniakalno-depresyjne.

Wyścig z czasem najbardziej kuriozalne rozmiary przyjmował o poranku, kiedy miotałam się jak oszalała między Młodym, który odmawiał siedzenia na nocniku w samotności i zawsze domagał się przynajmniej jednoosobowej publiczności; szafą, która wyglądała, jakby w nocy nastąpiła w niej seria mikrodetonacji, które nieskazitelny ład zmieniły w krajobraz po bitwie; oraz toaletką, przy której z doskoku usiłowałam dokonać ablucji niezbędnych do uzdatnienia mojej twarzy. W tych dramatycznych okolicznościach doceniłam posiadanie żelaznej rezerwy makijażowej, która pozwalała mi w ciągu kilku minut zmienić oblicze zmęczonego pogonią za mózgami zombie w twarz może nie piękną, ale nadającą się do wystawienia na widok publiczny. I o tym właśnie (o rezerwie makijażowej, nie o głodnych zombie) będzie dzisiejszy post.


W roli podkładu występowały u mnie ostatnio (naprzemiennie bądź w duecie) dwa produkty. Photoderm Nude Touch SPF 50+ od Biodermy długo dawał radę solo, ale teraz, kiedy moja cera zmieniła odcień z księżycowo bladej na woskową, jest już dla mnie zbyt jasny. Ma więc szansę sprawdzić się jako opcja podstawowa dla wszystkich bladzioszków. Niebawem spodziewajcie się pełnej jego recenzji, a tymczasem niech wystarczy Wam ta powierzchowna rekomendacja: Bioderma wymiata. Pielęgnuje, zastyga do satynowego matu, trzyma się bez strat cały dzień, ujednolica koloryt i w dodatku chroni przed szkodliwym promieniowaniem. Miodzio.


Z kolei Beauty Balm od Golden Rose to najbliższy ideałowi drogeryjny krem prawie-jak-BB, jaki znam. Ok, znam niewiele. Ale nie zmienia to faktu, że mazidło GR naprawdę warte jest bliższej znajomości. Ma przyjemną, gęstą i treściwą konsystencję, daje komfortowe uczucie na skórze i zawiera nawet filtr SPF 25. Jedyne moje zastrzeżenie dotyczy kolorów, które sprawiają wrażenie, jakby odcienie tworzył, kręcąc ruletką, pijany marynarz. Najjaśniejszy odcień jest owszem, jasny, ale wpadający w prosięcy róż, a kolejny na liście, posiadany przeze mnie numer 02 FAIR, wyciśnięty z tubki ma kolor oranżowej fugi do terakoty. Tak przerażająco prezentuje się przynajmniej do momentu roztarcia na skórze, kiedy okazuje się, że oranżowa fuga ładnie potrafi wtopić się w lekko muśniętą słońcem cerę, dając efekt wypoczętej i promiennej buzi. Cuda i dziwy, proszę państwa.


W świecie udręczonych zombie bez korektora ani rusz i u mnie w tej roli występuje Liquid Camouflage od Catrice. Dobijający denka odcień 01 ładnie kamufluje zasinienia i drobne zaczerwienienia, i chociaż pełnego krycia moich sińców podocznych nie jestem w stanie nim osiągnąć, to nadal lubię naturalny i lekko rozświetlający efekt, jaki daje.


Kiedy decyduję się na pełny makijaż, bez różu nie mogę się obejść i w tej roli nadal święci triumfy Esctasy Blusher od Wibo. Uwielbiam to pełne blasku wykończenie i dziś nie wyobrażam sobie mojej kosmetyczki bez niego. Puchatym, dużym pędzlem do pudru nakłada się bajecznie, jednym ruchem zapewniając naturalną chmurkę koloru. Mogłabym tym pędzlem głaskać się godzinami, ale przecież nocnik sam się nie opróżni.


Blasku nigdy za wiele, szczególnie gdy jest się usiłującym wyglądać jak normalny człowiek zombie, więc rozświetlacza też nie może zabraknąć w mojej żelaznej rezerwie. W tej roli od kilku miesięcy występuje bajeczny Highliter Stick od Golden Rose w odcieniu Bright Gold. Ach i och. Co to jest za rozświetlacz! Ma kremową konsystencję, dzięki której sunie gładko po skórze, ma piękny, ciepły kolor bez irytujących drobinek, ma krycie, które można stopniować od dyskretnego i naturalnego glow po wieczorowy efekt vavavoom. Ja po prostu nabieram go na palec i delikatnie wklepuję w nieprzypudrowaną skórę na szczytach kości jarzmowych, a potem przez cały dzień udaję, że tak, taka jestem właśnie wypoczęta i olśniewająca. Geny, geny panie!


Czy już wspominałam, że blasku nigdy nie jest zbyt wiele? U mnie ta zasada działa cały rok, ale latem – to już absolutnie obowiązkowo. Ale jak tu błyszczeć, kiedy wstrząsana eksplozjami szafa wypluwa z siebie kłębowisko ubrań, a pierworodny wyciem domaga się, żeby mu śpiewać o czarnym bajaje? Ano, jest na to sposób: złoty eyeliner! Mój to Style Liner Metallic od Golden Rose i w zasadzie nie wiem, czy jest w tym odcieniu nadal dostępny, ale sprawdzi się każdy złoty liner, a nawet rozcieńczony Duraline połyskliwy cień do powiek. W trzydzieści sekund wyczarowuję nim przyciągający wzrok, efektowny makijaż oka, który błyskawicznie odświeża spojrzenie i (dosłownie) dodaje mu blasku. Mission accomplished!


 Okej, okej, przyznaję: ściemniałam, że lubię dzienny efekt przyciemnionych i ładnie rozczesanych rzęs, bo już nie pamiętałam, jaką moc ma dobry tusz do rzęs. So Couture So Black od L’Oreal jest więcej niż dobry. To magiczna różdżka, która zmienia moje długie, ale zdecydowanie nie spektakularne rzęsy w wywinięte do nieba, gęste i smoliście czarne firany. Kocham i żałuję, że podczas Wielkiej Promocji zaopatrzyłam się tylko w jedną sztukę.




Na koniec moich Siedmiu Minut Rozpusty obowiązkowo podkreślam usta, ale ponieważ cały makijaż (wyłączając złotą kreskę) udaje, jakoby go w ogóle nie było, tu również wybieram kolor z serii my-lips-but-better. W tej roli ostatnimi czasy sprawdza mi się chwycona w zasadzie na doczepkę matowa pomadka w płynie K*Lips od Lovely. Moja ma odcień Pink Poison i całkiem sprawnie podszywa się pod mój naturalny kolor warg: to zgaszony róż w odcieniu schlebiającym większości karnacji. Polecam do testów, ale dołączoną konturówkę możecie od razu wywalić: do niczego się nie przydaje, a w dodatku jest mniej trwała niż pomadka.


I to tyle, jeśli chodzi o moich mistrzów siedmiominutowego makijażu! Znacie? Lubicie? A może macie swoje sprawdzone wybory, gdy czasu jest niewiele, a pełny makijaż konieczny? Zostawcie komentarz J
  
Buziaki,

Iga
Copyright © 2016 pooderniczka , Blogger