05:57

KOSMETYCZNE ODKRYCIA PRZEDWIOŚNIA

KOSMETYCZNE ODKRYCIA PRZEDWIOŚNIA

Kochani,
zanim zacznę swoje wynurzenia o kosmetycznych perełkach ostatnich tygodni, muszę – zgodnie z duchem czasów, w końcu jutro Środa Popielcowa – posypać głowę popiołem i pokajać się co nieco. Takie miałam szumne plany, takie piękne, a co więcej, wydawały mi się zupełnie realne, kiedy obiecywałam Wam w styczniu dwa posty w tygodniu. Niestety, w ostatnich dniach zaczęły mnie doganiać i kąsać po tyłku różne rozgrzebane sprawy zawodowe i prywatne, mniej i bardziej pilne zobowiązania, nagle okazało się, że doba jest dziwnie sztywna i nierozciągliwa, a mnie na wywiązanie się z wszystkich obowiązków zwyczajnie brakuje czasu. Mam obecnie nad głową aż trzy topory, w postaci pełnego etatu, umowy o dzieło i macierzyństwa, że o innych dodatkowych zajęciach nie wspomnę. Wobec powyższego, w odstawkę poszedł blog, ale tylko dlatego, że nie chciałam serwować Wam nieprzemyślanych, krótkich wpisów, których nawet ja sama nie miałabym ochoty czytać po opublikowaniu. Wiem, że stałych Czytelników naszego bloga jest na tym etapie niewielkie grono, ale nie chciałabym tej małej grupy raczyć jakąś szmirą spisaną na kolanie.
Za dużo na głowie
Dlatego powracam po dłuższej przerwie, tym razem bez szumnych deklaracji, za to z mocnym postanowieniem poprawy i obietnicą, że będę starała się zachować regularność wpisów.

Po tym przydługim i nieco ponurym wstępie, mogę już tylko zaprosić Was do dalszej części posta, który, gwarantuję, będzie już miał mniej wspólnego z klęczeniem na grochu i szatą pokutną.

Zorientowałam się w tym dopiero przygotowując dzisiejszy wpis, bo zakupy kosmetyczne robiłam w ostatnich tygodniach bez planu i większej myśli przewodniej. Ot, czegoś mi brakowało, to dokupowałam, ewentualnie ulegałam nieodpartym szatańskim podszeptom płynącym od sklepowych półek i wrzucałam do koszyka kolejne absolutnie mi niezbędne do życia eee, hmm, produkty do ust. A tymczasem okazało się, że cichcem i podstępem do mojej łazienki i toaletki wprosiła się wiosna. Więcej, rozgościła się na całego, rozpostarła swe obfite wdzięki i podporządkowała sobie całe pozimowo zatęchłe otoczenie. Nie ma już w moim kosmetycznym uniwersum śladu po zimowych, otulających, ciężkich zapachach, tłustych mazidłach i innych wynalazkach, które miały uczynić zimowe miesiące znośnymi. A co je zastąpiło? Sprawdźcie sami.



BIELENDA ROSE SERUM
   

Powtórzę się już po raz tysięczny (a przynajmniej trzeci), ale olejek różany jest stworzony dla mojej cery i nie zdarzyło się jeszcze, żeby produkt z (choćby szczątkową) zawartością tej substancji jakoś mi zaszkodził. Serum z Bielendy rekomendowane jest do stosowania głównie na noc, ale ja używam go przede wszystkim na dzień, bo wieczory dzielę uczciwie między serum i dwa inne produkty. Nie mam niby skóry szczególnie wymagającej nawilżania, ale to serum sprawdza mi się wyśmienicie w codziennym stosowaniu i nie widzę potrzeby, by to zmieniać. Mimo zawartości olejków, produkt wchłania się szybko i pozostawia skórę aksamitnie miękką i rozjaśnioną. Jestem oczarowana.




BOURJOIS SOUFFLE DE VELVET 06 Cherry Leaders


Ten produkt Bourjois to młodsza siostra osławionej pomadki w płynie Rouge Edition Velvet, której z pewnością nikomu nie trzeba przedstawiać. Wersja „souffle” miała być z założenia lżejszą wersją słynnej siostry: o mniejszym kryciu i pastelowym wykończeniu. Jeszcze kilka miesięcy temu pytałabym, po kiego grzyba komu pomadka matowa o niepełnym kryciu? A jednak jest w tym jakiś sens i główna przyczyna tego, dlaczego Cherry Leaders ma szansę stać się moim hitem przedwiośnia.
Okej, okej, to zdjęcie na pewno Was nie przekona, więc po prostu spróbujcie same!
Pomadka daje przepiękny, półtransparentny kolor, który naprawdę może śmiało udawać naturalną barwę naszych warg. Raczej nie przypadnie więc do gustu miłośniczkom wyrysowanych perfekcyjnie ust o intensywnych kolorach, ale na pewno spodoba się fankom „makeup-no makeup” i naturalnego looku. W palecie kolorystycznej znajduje się 8 kolorów w odcieniach różu, pomarańczu i czerwieni i jest to ze strony Bourjois troszkę strzał w kolano, bo na ustach, ze względu na swoją niewielką pigmentację, wszystkie prezentują się dość podobnie – sprawdźcie zresztą same.


Zgodnie ze swoją nazwą, suflet Bourjois ma leciutką konsystencję, ale nakłada się łatwo, równo i bez smug. Ode mnie produkt dostaje też plusa za to, że do jego aplikacji nie jest potrzebna suwmiarka i kosmiczne technologie – półtransparentna formuła wiele Wam wybaczy. Dajcie sufletowi szansę, może i Was oczaruje.




BIELENDA MAKE-UP ACADEMY PEARL BASE
  

Baza od Bielendy dostaje ode mnie piątkę już za sam wygląd. Sięgając co rano po fiolkę z zatopionymi w przejrzystym żelu różowymi perełkami, od razu czuję się lepiej. I może na tym polega całe działanie bazy, bo obiecanego wyrównania kolorytu niestety nie uświadczyłam. Jestem jednak w stanie jej to wybaczyć, bo zaaplikowana na poranny krem (w moim przypadku jest to serum z Avy, które niestety do tytanów nawilżania nie należy) utrzymuje optymalny poziom nawilżenia i nie daje zrobić mojej skórze żadnej krzywdy, nawet gdy na wierzch położę ekstremalnie obsuszający podkład Catrice.




NUXE REVE DE MIEL
  

Kolejny w tym zestawieniu produkt do ust to znany wszystkim ustomaniaczkom balsam Nuxe. Mam go przy łóżku od początku grudnia i tylko dzięki niemu w tym roku ominęła mnie przyjemność zmagania się z suchymi łupinkami zamiast ust. A uwierzcie, nie oszczędzałam ich. Od grudnia całymi dniami nosiłam usta umalowane matową pomadką HD Inglota (pisałam o niej tutaj - klik!), która była i nadal jest cudowna, ale jak to bywa z matowymi płynnymi szminkami – obsuszała je jak szatan. Tylko znajomość z Nuxem ocaliła mnie od zmiany ust w pustynny step. W czasie lutowych wiatrod i wichur balsam Nuxe był więc niezastąpiony. A w dodatku pachnie miodem i cytryną!


ORGANIC SHOP BODY DESSERTS STRAWBERRY JAM
   

Kiedy mój mąż zobaczył na krawędzi wanny wielki słój peelingu z Organic Shop, zakrzyknął strasznym głosem: po co Ci dżem pod prysznicem? I to właściwie wystarczy za cały komentarz. Peeling z serii Body Desserts pachnie jak dżem, wygląda jak dżem (ma nawet całe kawałki owoców) i w ogóle gotowa jestem się założyć, że smakuje jak dżem, bo po prostu jest dżemem (ale nie, nie próbowałam). 



Grube drobiny cukru zdzierają przyzwoicie, a stojące wysoko w składzie naturalne oleje pozostawiają skórę miękką i nawilżoną. Oleje pod wpływem wody zmieniają się w białą emulsję, która delikatnie myje skórę, nie pozostawiając jej oblepionej parafinową okleiną. Za 450 ml peelingu zapłaciłam 30 zł i nie żałuję. Polecam serdecznie, ale kąpcie się tylko po posiłku, żeby oprzeć się pokusie polizania wieczka.


MINCER PHARMA KOJĄCY OLEJEK DO MYCIA TWARZY ANTI-ALLERGIC
  

Wygląda na to, że jestem definitywnie i na zawsze stracona dla tradycyjnych metod zmywania makijażu. Kiedy ostatnio musiałam wykończyć dwie pod rząd  butelki płynu micelarnego (najpierw było to straszliwe Evree - klik!, a ostatnio Ziaja), poważnie rozważałam utopienie ich w sedesie. Olejki wygrywają dla mnie pod każdym względem: nie wymagają pocierania, można wykonać demakijaż gołą ręką, pięknie rozpuszczają najmocniejszy makijaż, a dodatkowo pielęgnują. Nie inaczej jest z olejkiem Mincer Pharmy. W kontakcie z wodą zmienia się w białą emulsję, która piorunem rozprawia się z każdym makijażem i pozostawia buzię miękką i nie ściągniętą. Maleńka ilość, nalana w zagłębienie dłoni, wystarcza na umycie całej twarzy i szyi. Mimo swojej tłustej konsystencji olejek nie zostawia mi mgły na oczach, co jest moją zmorą przy próbach zdenkowania masła oczyszczającego TBS. Naklejka na opakowaniu niestety nie była przygotowana na spotkanie ze swoją tłustą zawartością, ale to jedyny minus, jaki dostrzegam.


I to już wszystkie moje odkrycia ostatnich tygodni! Znacie jakieś? A może polecicie coś wartego wypróbowania? Wciąż szukam świętego Graala wśród kremów na dzień – czekam na Wasze propozycje.

Buziaki,
Iga

07:20

PROSTOTA I ELEGANCJA - POWODY DLA KTÓRYCH WYBRAŁAM MARKĘ CLUSE

PROSTOTA I ELEGANCJA - POWODY DLA KTÓRYCH WYBRAŁAM MARKĘ CLUSE
Zawsze chciałam mieć porządny zegarek. I zawsze marzyłam o zegarku z Michaela Korsa - wiadomo. Chciałam być taka, no wiecie, fashionable:) Jedyną przeszkodą w nabyciu tego też zegarka była nie ukrywajmy dość wysoka cena! Pozostawało mi jedynie oglądanie witryn sklepowych i wzdychanie do pożądanej rzeczy, eh.... W końcu nastał taki dzień kiedy mogłam go mieć. Znalazły się fundusze na jego zakup! Zasypiając i budząc się już widziałam go na moim nadgarstku. I co? Dacie wiarę, że ostatecznie go nie kupiłam. No i to jestem właśnie cała ja. Najpierw na coś się napalę, a jak już mam możliwości to tego nie chce. Jesteście ciekawi dlaczego stało się tak a nie inaczej? Zapraszam do czytania....:)



Ostatnimi czasy stawiam na minimalizm, prostotę i elegancję. I takie są zegarki marki Cluse. Ostatecznie okazało się, że Michael Kors jest dla mnie przereklamowany. Kogo bym nie zobaczyła na ulicy to ma MK na nadgarstku, na ramieniu itd. A ja chciałam się wyróżniać. Dlatego padło na markę Cluse. Podoba mi się to, że firma stawia na piękno, które ukryte jest w prostocie. Fajna jest również kwestia tego typu, że czasomierze są praktyczne, eleganckie, dodające pewności siebie,dodające odrobiny wyrafinowania i odrobiny minimalizmu. 



Marka Cluse narodziła się w Holandii w 2013 roku i sukcesywnie buduje swoją pozycję na rynku. Kluczem marki jest umiarkowana elegancja i casualowy styl dzięki czemu miłośniczek owych czasomierzy z dnia na dzień sukcesywnie przybywa. Wcale się nie dziwię bo sama do nich dołączyłam. Do wyboru mamy aż 8 kolekcji. 4 możliwości materiału z jakiego ma być wykonany pasek, 4 możliwości koloru zatrzasku i aż 20 propozycji kolorów paska! Wow, robi wrażenie. Musicie wiedzieć, że nie każdy pasek pasuje do wszystkich kolekcji. 



Ja ostatecznie zdecydowałam się na zegarek z kolekcji La Boheme w kolorze złota uzupełniony bransoletą Mesh. Pasek wykonany jest z piaskowej stali nierdzewnej, a jego szerokość to 18 mm. Jeżeli miałabym ochotę, oczywiście mogłabym dokupić sobie dodatkowy, wymienny pasek skórzany o dowolnym kolorze. Póki co nie zaopatrzyłam się w dodatkowe paski. Średnica koperty to 38 mm a grubość to 7 mm. W zegarku zastosowano mechanizm japoński kwarcowy. Jego klasa wodoszczelności to 3 ATM co oznacza, że jest on odporny na drobne zachlapania i podwyższony poziom wilgotności. Zegarek jest ze mną od końca czerwca i póki co nie zauważyłam żadnych uszkodzeń i zarysowań na bransolecie ani na tarczy. Zapakowany został w równie unikatowe skórzane opakowanie, które idealnie pasuje do głównych założeń firmy. Jego koszt to 440 zł. Zakupiłam go w jednym ze sklepów z zegarkami w łódzkiej Manufakturze.





03:25

NOWOŚCI KOSMETYCZNE LUTEGO

NOWOŚCI KOSMETYCZNE LUTEGO
Hej:) Dzisiaj szybki post o nowych cacuszkach jakie zakupiłam w miesiącu lutym. Jako, że wiosna już tuż tuż, postawiłam na zapachy świeże, kwiatowe i owocowe. Ciężkie czekoladowe i kakaowe aromaty powoli chowam do nadejścia następnej zimy. Jeżeli jesteście ciekawi na co skusiłam się tym razem serdecznie zapraszam.

1. Ziaja - Jagody acai, tonik antyoksydacyjny z kwasem hialuronowym.  Jest to produkt, który ma oczyszczać skórę naszej twarzy i przygotowywać ją do nakładania reszty pielęgnacji. Zawiera witaminę C, glukonian wapnia, prowitaminę B5, kwas hialuronowy oraz jagody acai. Przywraca cerze zdrowy i promienny wygląd. Ma cudowny świeży zapach, który pobudza nas pozytywnie na resztę dnia. Pojemność 200 ml. Cena 8,20 zł. 


2. Ziaja - Sopot spa, masło do ciała. Skusiłam się na ten produkt ze względu na orzeźwiający zapach, który co raz bardziej przybliża mnie do nadejścia wiosny. Masło ma uzupełniać niedobory lipidów, regenerować naturalną barierę ochronną. Z pewnością pozostawia skórę delikatną i aksamitną w dotyku, a także dobrze nawilżoną. Pojemność 200 ml. Cena 13,50 zł.


3. Green Pharmacy - cukrowy peeling do ciała. Rewelacyjny peeling o zapachu róży piżmowej i zielonej herbaty. Posiada naturalne kryształki cukru, które idealnie pielęgnują i oczyszczają naszą skórę. Poprawia mikrokrążenie i delikatnie złuszcza naskórek. Pojemność 300 ml. Cena 14.39 zł. 



4. Green Pharmacy - żel pod prysznic. Kolejny produkt o zapachu róży piżmowej i zielonej herbaty, który ma oczyszczać i nawilżać naszą skórę. Pozostawia przyjemny zapach, który przypomina mi woń piwonii. Pojemność 500 ml. Cena 8.79 zł. 



5. Yope - naturalne mydło o zapachu werbeny. Posiada lekki cytrusowy zapach, który ma dawać poczucie świeżości i poprawiać nam nastrój. Posiada działanie antybakteryjne i zmiękczające naskórek. Jest to produkt w 92% naturalny. W składzie znajdziemy witaminę B5, alantoinę i glicerynę roślinną. Pojemność 500 ml. Cena 14.99 zł. 


Na co wy stawiacie w tym miesiącu? Czy tak jak ja powoli żegnacie się z ciężkimi zapachami. Podzielcie się tym z nami. Jeżeli znacie jakieś produkty, które mamy przetestować bądź jesteście czymś zainteresowane a macie wątpliwości z nabyciem produktu, dajcie znać:) Chętnie Wam pomożemy. 


09:53

SUBIEKTYWNE ZACHWYTY STYCZNIA

SUBIEKTYWNE ZACHWYTY STYCZNIA

Czas ani myśli zwolnić, styczeń śmignął mi z wizgiem koło nosa i zostawił po sobie jedynie wstrętne wspomnienia pełne usmarkanych chusteczek, ukradkowego kichania i churchania po kątach. Niech znika! Witaj, luty! Obyś był lepszy, niż Twój poprzednik.

A skoro mamy już luty, pora na obiecanych niekosmetycznych ulubieńców miesiąca. Dziś będzie co nieco do poczytania, posłuchania, pooglądania… Zapraszam J


ANTIDOTUM NA ZIMĘ

W jesiennym tagu (klik!) pisałam Wam o tym, że liczy się tylko kawa, a herbata jest dla nudnej geriatrii i mogłaby dla mnie nie istnieć. W styczniu coś mi się dramatycznie odmieniło, a to za sprawą herbatek owocowych Loyd z serii grzaniec. W serii dostępne są cztery wersje smakowe herbat inspirowanych smakiem i zapachem grzanego wina. Dotąd miałam okazję spróbować dwóch: Grzańca Zbójnickiego i Kozackiego, a w linii znaleźć można jeszcze Grzaniec Grzeszny i Śliwkowy. 
Grzaniec zbójnicki pozuje na stronie www.loydtea.pl
Mam ochotę spróbować wszystkich, bo te, które poznałam do tej pory, zachwyciły mnie pięknym zapachem i pełnym, soczystym, owocowym smakiem. W odróżnieniu od wielu owocowych herbat, te zaparzają się szybko i z jednej torebki można uzyskać duży kubek rozgrzewającego, aromatycznego, esencjonalnego naparu. Miłe doświadczenia z herbatkami Loyd zachęciły mnie do dalszych herbacianych eksperymentów, spodziewajcie się więc, że herbaty w ulubieńcach będą pojawiać się częściej.


ZAMIAST CHIPSÓW

Jak być może wiecie, od dłuższego czasu toczę nierówną walkę o zmianę swojego trybu życia na zdrowszy. Moje dotychczasowe nawyki żywieniowe przyprawiłyby niejednego lekarza lub dietetyka o apopleksję i łysienie plackowate: upodobanie do słonych przekąsek, zaczynanie każdego dnia od kawy (samej kawy, bez śniadania), zjadanie pierwszego posiłku po południu i wiele innych zgubnych nałogów. Wielokrotnie podejmowałam próby wywrócenia tego sposobu życia do góry nogami, ale były to zawsze zrywy podszyte słomianym zapałem. Teraz już wiem, że mój błąd polegał na tym, że usiłowałam z dnia na dzień zmienić całe swoje życie. Tak się nie da, a przynajmniej nie w moim przypadku. Teraz staram się wprowadzać zmiany stopniowo i ta metoda się u mnie sprawdza. Jednym z aspektów mojej małej życiowej rewolucji jest wyeliminowanie niezdrowych przekąsek i znalezienie dla nich zdrowej alternatywy. Umówmy się: żaden pieczony jarmuż nie zastąpi chipsów. Nikt mi nie wmówi, że pieczony chrust jest równie smaczny jak chrupiące, aromatyczne, ociekające tłuszczem, skąpane w glutaminianie sodu plasterki ziemniaczków. Och.
 
Moja reakcja, kiedy ktoś chce mnie skarmić jarmużem.
Ale jest wiele smakowitych, zdrowych przekąsek. Moim ostatnim odkryciem są chipsy kokosowe.  To nic innego, jak podpieczone płatki kokosa: cieniutkie, chrupiące, aromatyczne i pięknie pachnące kokosem. Można dodawać je do owsianki, jogurtu, muesli lub sałatek, ale ja najbardziej lubię wysypać sobie garstkę do miseczki i wsuwać same. To przepyszna alternatywa dla zwykłych chipsów, bo idealnie nadają się do chrupania podczas filmu lub spotkania z przyjaciółmi.

Zdjęcie pochodzi ze strony www. zdrowie.dziennik.pl

Spróbujcie chipsów kokosowych koniecznie, a gdybyście chcieli więcej poczytać o mojej walce o zdrowszy tryb życia, dajcie znać – przygotuję dla Was osobny post. A może nawet cały cykl?


BYLE DO WIOSNY

Styczeń upłynął mi pod znakiem przeziębieniowej sztafety oraz sposobów na zapomnienie o niej. Jednym ze sposobów było wwąchiwanie się w zapach Narciso Rodriquez for Her EDP. Trudno mi opisać ten zapach inaczej, niż jako wiosnę w butelce. Producent wyróżnia w tej kompozycji między innymi różowe kwiaty, ambrę, piżmo, szypr, miód i drewno sandałowe. 
Zdjęcie pochodzi ze strony www.fragrantica.com
A ja czuję tu po prostu rozgrzaną słońcem późnowiosenną łąkę, ulicę po letniej ulewie, rozgrzaną i wyzłoconą słońcem skórę. Jeśli chcecie wiedzieć, jak pachnie Narciso Rodriguez w wersji EDP, włączcie sobie piosenkę Taco Hemingwaya Deszcz na betonie – o proszę.




KOCHAJMY MARZYCIELI

Styczniowy ulubieniec filmowy to w zasadzie ulubieniec pierwszych dni lutego, ale po prostu NIE MOGĘ czekać z poleceniem Wam tego filmu aż miesiąc! La La Land to film, który zabierze Was z brzydkiego, zimnego i burego łez padołu prosto w kolorowy, wirujący świat wypełniony muzyką, w którym nawet porażki są piękne, a niespełniona miłość budzi śmiech przez łzy. 


Muzyka i fabuła swoją drogą, ale mnie najbardziej w tej opowieści urzekły niezwykle malarskie zdjęcia, pomysłowe rozwiązania aranżacyjne, wykorzystujące mitologię kinowej scenografii i niesamowita Emma Stone. Jeśli ona nie dostanie Oscara za tę rolę, to zjem chipsy z jarmużu.


BIEGNIJ DALEJ SAM

10 marca w mojej rodzinnej mieścinie wystąpi Fisz Emade Tworzywo z koncertem promującym album Drony i w związku z tym rozpoczęłam proces oswajania się z ich twórczością. Szczerze mówiąc, gdyby ktoś jeszcze dwa, trzy lata temu powiedział mi, że będę się zachwycać muzyką, którą wikimędrzec diagnozuje jako „szeroko pojętą muzykę hip-hopową”, obrzuciłabym go chipsami z jarmużu. W głowie mi się nie mieściło, że ta muzyka może być tak zniuansowana, eklektyczna, inteligentna i po prostu piękna. Wszystkich koneserów gatunku proszę o wybaczenie. A tych, którzy są do hip-hopu, jak ja dawniej, uprzedzeni, kojarząc go głównie z rytmicznym słowotokiem gęsto przetykanym kurwami, zapraszam do posłuchania Tworzywa – o tutaj.




HAJDA, NA WSCHÓD

Ostatnim, lecz nie najmniej istotnym (za to bardzo obszernym) ulubieńcem stycznia zostaje dla mnie wyprawa na Bliski Wschód, czyli do, uwaga uwaga: Suwałk i Białegostoku. Wstyd się przyznać, ale tamten region Polski kojarzyłam głównie z wykresów na mapie pogody i skojarzenie miałam jedno: tam-jest-zimno-i-biegają-niedźwiedzie. Otóż zimno jest rzeczywiście, ale niedźwiedzi nie widziałam, widziałam za to rozsiane wzdłuż drogi piękne drewniane chatki z bielonymi okiennicami, na widok których miałam ochotę wysiąść w biegu z samochodu i od razu się wprowadzić.

Zdjęcie pożyczyłam stąd: https://myhome.pl/blog/miejsca-z-klimatem-siedlisko-buda-ruska-styl-folk/
I widziałam szerokie pola zaścielone białą kołderką śniegu. A przede wszystkim widziałam zupełnie niezwykłe Muzeum w Suwałkach, w którym mogłam zobaczyć pięknie zaaranżowaną wystawę malarstwa Wierusz-Kowalskich, pomysłową ekspozycję poświęconą dziejom regionu, i wreszcie creme de la creme, czyli zachwycającą wystawę czasową, prezentującą malarstwo i fotografie Zdzisława Beksińskiego. Swoimi bliskowschodnimi zachwytami dzieliłam się z Wami na naszym instagramie (klik!) i mogę tylko z całego serca polecić Wam wycieczkę na Suwalszczyznę. Ja już marzę, żeby wrócić tam latem.



To tyle, jeśli chodzi o styczniowych niekosmetycznych ulubieńców. Książki tym razem w zestawieniu nie ma, bo styczeń rozpoczęłam od spotkania z nowym Harrym Potterem i byłam tak rozczarowana, że musiałam przypomnieć sobie, ehm, siedem poprzednich tomów. Wybaczcie. Spis lektur na luty już czeka.

Dajcie znać, jak prezentują się Wasi zimowi faworyci! Może znacie któregoś z moich ulubieńców? A może coś mi polecicie? Piszcie!

Buziaki,

Iga

05:44


No, więc dobrze. Ślubowałyśmy solennie zamieszczać dwa nowe posty w tygodniu i już w styczniu się na swoim zobowiązaniu przejechałyśmy. No dobrze, gdzieś w niebycie zaginęły nam dwa dni. Ale przecież niewypełnianie noworocznych postanowień jest nieodzownym elementem samego postanawiania! Więc wybaczcie nam i trzymajcie kciuki, żeby obyło się bez dalszych wtop.

A tymczasem zapraszam na nowego posta! Dziś będzie o pewnym niepozornym produkcie, który doprowadził do białej gorączki pół blogosfery, a wypytywane o niego nieustannie ekspedientki w drogeriach przyprawiał o palpitacje i drgawki. Podkład Catrice o wdzięcznie brzmiącej nazwie HD Liquid Coverage Foundation miał zapewniać wysokie krycie, naturalny wygląd i trwałość do 24 godzin. I co jeszcze? – zapytywałam się szyderczo w duchu, bo w połączenie wysokiego krycia, trwałości i naturalności, wierzę mniej więcej tak jak w jednorożce i złoto leprokonusów, czyli tak bardziej wcale. A jednocześnie byłam ciekawa tego cuda, które szturmem zdobyło serca blogerek i cieszyło się tak porażającą popularnością, że bardziej prawdopodobne wydawało mi się spotkanie Yeti na konińskim rynku, niż zastanie nowego podkładu Catrice na sklepowej półce.

Zdjęcie pochodzi z serwisu www.catrice.eu
W końcu, kiedy już fala entuzjazmu nieco osłabła, a ja sama zapomniałam o produkcie Catrice, zupełnym przypadkiem i podczas całkiem innych zakupów, trafiłam na podkład w drogerii Jasmin. Najjaśniejszy odcień (010, neutralny beż) był akurat dostępny, strąciłam więc flaszeczkę do koszyka i radosna jak norka pokłusowałam do domu.

Szczęśliwa norka.
Tak się jakoś złożyło, że przez kilka dni nie miałam głowy do testów. Piłowałam swój sprawdzony Maybelline SuperStay 24h (pisałam o nim tutaj - klik!), a Catrice stało na szafce i czekało na swoją kolej. Pora na niego przyszła pewnej ciemnej, styczniowej nocy, kiedy o godzinie 3:30 (tak, 3:30) musiałam uzdatnić swoje liczko na całodzienną podróż do Białegostoku i Suwałk. Sił witalnych starczyło mi akurat na to, żeby nałożyć krem, na to po omacku zaaplikować dłonią podkład, maźnąć oczy tuszem i wyjść z domu.

No i co?
I to, drodzy państwo, że chyba zacznę wierzyć w jednorożce.

Jednorożec z dedykacją dla wszystkich niedowiarków
Zaaplikowany na mocno odżywczy krem (to bardzo istotne, bo produkt Catrice ze swej natury może lekko obsuszać i wyraźnie ściągać skórę) podkład prezentował się nienagannie przez cały dzień. Zaskoczyła mnie konsystencja, bardzo rzadka, wręcz wodnista, w połączeniu z bardzo dużym kryciem. Nakładałam go dłońmi i ta metoda aplikacji sprawdza się u mnie najlepiej. Podobnie naturalnego efektu wtopienia podkładu w cerę nie udało mi się osiągnąć ani pędzlem, ani gąbeczką. Nie sprawdzałam, czy utrzyma się na skórze przez całą dobę, ale zmywany wieczorem po bitych siedemnastu godzinach nadal wyglądał bardzo dobrze i, co mnie zaskoczyło – bardzo naturalnie. To chyba wodnista konsystencja odpowiada za to, że mimo dużego krycia nie uzyskuje się tutaj efektu maski, lecz wtopienia w cerę. Produkt Catrice ma wykończenie dość odmienne od tego, które ostatnio sobie upodobałam – nie ma mowy o naturalnym, zdrowym blasku wypoczętej cery. Podkład, zastygając, staje się półmatowy, ale daje to bardzo elegancki efekt. Zapomniałam już, że dobrze zmatowiona cera może wyglądać tak dobrze i naturalnie! Na wielki plus zasługuje jednak przede wszystkim krycie tego podkładu – wysokie już przy jednej, cienkiej warstwie. Nie musiałam nakładać korektora na żadne drobne zmiany na twarzy, bo wszystkie zniknęły pod cienką warstwą tego podkładu. Po raz pierwszy przypudrowałam go po około 10 godzinach od aplikacji. Jest to wynik, który do tej pory osiągnął na mojej cerze jedynie Revlon Colorstay, który niestety dla mojej skóry jest zbyt obsuszający. W przypadku Catrice po całym dniu skóra wymagała dodatkowego nawilżenia, ale nie była w tak saharyjskiej kondycji jak po spotkaniach z Colorstayem.

Wybaczcie porażającą jakość zdjęcia. Zima, ciemno.
Ponieważ przeczytacie o tym we wszystkich innych recenzjach tego produktu, ja również muszę wspomnieć o opakowaniu HD Liquid Coverage Foundation. Ciężka, solidna buteleczka z matowego szkła może się podobać lub nie, ale ma bezwzględnie jeden plus: kiedy malujecie się o 3:30, a produkty do makijażu usiłujecie zlokalizować po omacku, podkładu Catrice nie da się pomylić z niczym innym.
Kolejna rzecz to pipeta, która zastąpiła w buteleczce tradycyjną pompkę. Znowu, można to rozwiązanie lubić lub nie, ale w przypadku produktu o tak rzadkiej, wodnistej wręcz konsystencji, ma to dużo sensu. Kropla podkładu spokojnie wystarcza na pokrycie całej twarzy, wróżę więc produktowi Catrice ponadprzeciętną wydajność, ale czy tak będzie rzeczywiście, pokaże przyszłość.

Nadal zima i ciemno.
Podsumowując, po kilku epizodach z podkładem Catrice jestem oczarowana i miło mi obwieścić, że oto znalazłam swojego nowego ulubieńca do zadań specjalnych. Na co dzień pozostanę przy podkładach o lżejszej, bardziej rozświetlającej formule, ale zawsze wtedy, gdy będę potrzebowała, żeby moja cera prezentowała się nienagannie przez wiele godzin, sięgnę po Catrice. Skoro sprawdził się w dalekowschodnich wojażach, da sobie radę i w mniej wymagających warunkach J

A jak jest u Was? Macie swój ulubiony podkład do zadań specjalnych? Miałyście już styczność z mazidłem Catrice? Dajcie znać!

Buziaki,
Iga
Copyright © 2016 pooderniczka , Blogger