Zaprawdę powiadam Wam, niezbadane są ścieżki,
jakimi chadza kosmetyczne przeznaczenie. Moje przeznaczenie trafiło do mnie na
przykład drogą nieplanowanego kaprysu. Niech mi więc nikt (słyszysz, mężu?) nie
wmawia, że w mojej obsesyjno-kompulsywnej kosmetycznej zakupomanii nie ma
większego sensu, bo przez niekontrolowany odruch może przemawiać głęboka
mądrość instynktu, który właśnie zmierza do połączenia mnie na zawsze i na
wieczność z pisanym mi od zarania produktem.
A było to tak…
Było mi smutno, powiem Wam. A, jak mawia
staropolskie przysłowie: „Gdy Cię nękają troski i smutki, wybierz się szybko na
szoping malutki”. Przysłowia są wszakże mądrością narodu, więc w pewne wolne
popołudnie, mając chwilę dla siebie, zawinęłam do bezpiecznego rossmannowego portu.
Przechadzałam się między półkami, szerokim łukiem omijając stand Bourjois, w
którym zawsze mnie coś skusi – aż zatrzymałam się przed szafą Wibo.
Do Wibo, szczerze mówiąc, podchodziłam zawsze z
pewnym dystansem. Nie znając bliżej oferty tej marki, kojarzyłam ich produkty z
przeciętną jakością i jeszcze mniej wybitnym składem. Moja opinia powoli
zaczęła się zmieniać mniej więcej rok temu, kiedy w krótkim czasie do mojej
kosmetyczki trafiło kilka ich produktów: najpierw lekki i przyjemny w noszeniu
Lip Laquer Rock With Me, później słynny rozświetlacz Diamond Illuminator, a w
końcu paletka Neutral. Wszystkie te produkty miały przyzwoitą jakość za więcej
niż przyzwoitą cenę, więc byłam skłonna spojrzeć na resztę asortymentu
wibańskiego łaskawszym okiem.
Tak właśnie natknęłam się na róż do policzków o
wdzięcznej nazwie Ecstasy Blusher. Opakowanie, kolor i nazwa produktu w sposób
na pewno zupełnie przypadkowy mocno kojarzą się ze słynnym różem Orgasm od
NARS, i za to Wibo w moich oczach dostaje pierwszego minusa. Marka kilkoma
produktami udowodniła, że są w stanie tworzyć autorskie, ciekawe i przemyślane
produkty, niekoniecznie bezwstydnie zrzynając z marek selektywnych, więc po co
te szemrane inspiracje? Sama poniekąd usprawiedliwiam swój nabytek tym, że zakup
różu Wibo potraktowałam jako test przed zakupem słynnego orgazmicznego produktu
NARS, ale i tak uważam samą praktykę, jak i wspieranie jej, za moralnie eee….
niejednoznaczne. Drugi minus Ecstasy Blusher dostaje ode mnie za mierną
trwałość. Niestety, jeśli przez cały dzień chcę się cieszyć pięknym rumieńcem,
muszę liczyć się z koniecznością ponowienia aplikacji po około 6-7 godzinach.
Produkt znika dyskretnie i nie robi plam, ale jednak znika, i gdybym chciała
mieć znikające rumieńce, to bym się zwyczajnie sukcesywnie szczypała po liczku.
Tyle o minusach, pora na plusy. Po pierwsze, Wibo
zrzyna bardzo umiejętnie. Kasetka, w której zamknięty jest róż, jest trwała,
wykonana z mocnego plastiku, zamyka się szczelnie na klik. Dodatkowo ładnie się
prezentuje: czarny, matowy plastik z prostym, graficznym napisem nie palcuje
się i wygląda znacznie bardziej luksusowo, niż jest w rzeczywistości. Lusterko
w środku to nie żadna folia po czekoladzie, tylko prawdziwe, solidne lusterko,
w którym nie obejrzycie może całej twarzy, ale do pospiesznych poprawek nada
się w sam raz.
Co najistotniejsze, róż (mój – bo właśnie
doczytałam na stronie producenta, że są trzy odcienie – ma numerek 2) ma
zupełnie unikatowy i naprawdę niezwykły kolor. To coś pomiędzy zgaszonym różem
a ultraciepłymbrązem, w dodatku doprawione widocznym w opakowaniu złotym
shimmerkiem. Ten shimmer budził we mnie największy lęk (wiecie, że nie jestem
fanką efektu wytarzania się w potłuczonych bombkach), ale to on właśnie
odpowiada za magię, która dzieje się na twarzy po aplikacji. Nie dopatrzycie
się tutaj brokatowych drobin i odpustowego błysku – jest tylko satynowy, piękny
blask ożywionej rumieńcem cery. Na twarzy oczywiście wyrazisty kolor traci na intensywności i pozostaje tylko ciepły, herbaciany odcień, idealnie komponujący się z moją niezbyt bladą, za to zdecydowanie ciepłą karnacją.
Kiedy mam ochotę na więcej blasku, na
zewnętrznych szczytach kości jarzmowych dodaję odrobinę rozświetlacza Golden
Rose i… zbieram komplementy. Kiedy mam na sobie ten duet, wyglądam na bardziej
wypoczętą, zdrowszą, cera wygląda po prostu lepiej. Ekstazę w akcji mogliście zobaczyć na naszym instagramie - o tutaj:
Dodatkowo aplikacja różu jest czystą przyjemnością.
Owszem, znajdziecie w internecie recenzje, które opisują, że można zrobić nim
sobie kuku. Owszem, róż jest mocno napigmentowany, ale jeśli tylko dysponujecie
podstawowymi umiejętnościami w zakresie otrzepywania pędzla z nadmiaru
produktu, dacie sobie radę. To, jakiego użyjecie narzędzia, na pewno też ma
znaczenie – najlepiej nada się do tego celu puchaty, niezbyt zbity pędzel,
którym nałożycie rozproszoną chmurkę koloru – ale ja używam Najgorszego Pędzla
Do Różu Wszechczasów (Hakuro H13 – zgiń i wyłysiej!) i też daję radę.
Wszystko byłoby więc bajecznie, gdyby nie przeciętna
trwałość.
Zatem, NARSie, gotuj się, bo przybywam.
I wcale nie kompulsywnie, tylko z pełną
premedytacją!
Bardzo ładny odcień ma ten róż :)
OdpowiedzUsuńTo prawda - bardzo twarzowy i ożywczy, dla ciepłej karnacji idealny :)
UsuńWibo generalnie chyba postanowil sie wybic i podreperowac nadpsuta reputacje. Takze nic tylko testowac ��. No i moze nawet ja sie porwe na roz ��
OdpowiedzUsuńPolecam :) Dla Twojej alabastrowej cery może nawet lepszy byłby odcień 1 - chłodny i jasny róż ze złotym shimmerkiem. A jeśli masz ochotę wypróbować mój odcień, wiesz gdzie mnie szukać ;)
UsuńAlabastrowa cera.... hmhmhm. Brzmi powaznie ��
UsuńDzikus! Przekładając na język szarkianski: masz raczej skórę o rozowawym podtonie, niż żółtym, jak ja :)
UsuńWidzę, że marka się zmienia. Super!
OdpowiedzUsuńTak, naprawdę mają w ofercie kilka prawdziwych perełek. Bardzo lubię też ich lakiery do paznokci! - mają przyzwoitą trwałość, ciekawe kolory i świetne krycie, a kosztują bardzo niewiele.
Usuń