Pokazywanie postów oznaczonych etykietą LIFESTYLE. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą LIFESTYLE. Pokaż wszystkie posty

00:30

NA CIELE CIARKI, CZYLI NIEKOSMETYCZNI ULUBIEŃCY

NA CIELE CIARKI, CZYLI NIEKOSMETYCZNI ULUBIEŃCY

Kochani, witajcie w kolejnym wpisie. Na fali entuzjazmu (powiedzmy sobie szczerze: mojego entuzjazmu) związanego z publikacją ostatniego posta, a także z korzystając z faktu, że Klara smacznie chrapie, idę za ciosem i zapraszam Was na szybki przegląd niekosmetycznych ulubieńców miesiąca.
Tak, wiem, że jest druga połowa marca. Cicho być!

Będzie tradycyjnie film, książki, muzyka, coś pysznego i parę dzieciowych gadżetów. Nie przedłużając, serdecznie zapraszam do dalszej lektury!


Tom Ford, Zwierzęta nocy

Amy Adams w Zwierzętach nocy
Popełniłam poważny błąd, oglądając ten film w dzień, kiedy całe popołudnie i wieczór miałam spędzić sama z dzieciakami. Co to jest za film! Od pierwszej do ostatniej sekundy sprawia, że włosy w nosie jeżą się od podskórnego napięcia. Popołudnie spędziłam w stanie schizofrenicznego przekonania, że zaraz ktoś wyskoczy na mnie zza rogu i zdzieli łomem w czerep. W filmie, choć sklasyfikowany jest jako thriller, nie uświadczycie wielu scen przemocy, cała fabuła jest jednak poprowadzona w taki sposób, że seans spędziłam, ogryzając w napięciu paznokcie.
Film czaruje też w warstwie wizualnej. Każdy kadr jest przemyślany, a wiele przypomina wręcz malarskie kompozycje. Od razu czuć, że za kamerą kryje się ktoś obdarzony nieprzeciętnym smakiem, bo w końcu sam Tom Ford (tak, ten od Gucciego i Saint Laurenta). Całość uzupełnia rewelacyjna ścieżka dźwiękowa Abla Korzeniowskiego i pełna dwuznaczności fabuła. Po prostu musicie obejrzeć.

R. J. Palacio, Cud chłopak


Książkę R. J. Palacio podrzucił mi mój brat, a jak mój brat podrzuca mi książkę to już jest naprawdę święto lasu. Zaczęłam więc czytać od razu, przez jakieś 12 godzin nie wypuszczałam Cud chłopaka z rąk i łyknęłam go na jednym wdechu. Nie zrozumcie mnie źle – to nie jest wybitna literatura, ale jako miłe, krzepiące czytadło i odtrutka na zimowe smuteczki sprawdza się bardzo dobrze. To książka z rodzaju tych nieco naiwnych, ale przywracających wiarę w ludzi. Czasem trzeba :)


Tulia, Nieznajomy



Lutowi ulubieńcy mijają pod znakiem ciarek na ciele, bo Nieznajomy Dawida Podsiadło w interpretacji chóru Tulia sprawia, że włos staje dęba. Ale bynajmniej nie ze zgrozy. Cover Tulii święci już od jakiegoś czasu triumfy w internetach, ale ja jestem zapóźniona jak tegoroczna wiosna (no bo serio, co jest?!) więc pewnie już go znacie, a jeśli nie, to klikajcie się koniecznie do teledysku. Obraz łączy się z dźwiękiem w perfekcyjną całość: trochę mroczną, trochę niepokojącą, trochę smutną i bardzo, bardzo piękną.



Wegeeksperymenty: burgery, pasztet, mleko roślinne

Nie wiem, czy kiedyś wspominałam o tym, że nie nadaję się do żadnych diet eliminacyjnych. Mój mózg skonstruowany jest tak, że im bardziej nie wolno mi robić czegoś, co lubię, tym większą mam na to ochotę. Mój organizm z kolei funkcjonuje tak, jakbym całe życie była w ciąży: jestem niewolnicą rozmaitych zachcianek. Nie jestem w stanie Wam powiedzieć, ile razy doprowadzałam mojego męża do palpitacji serca, kiedy dzwonił do mnie z zakupów z pytaniem, na co mam ochotę, a po jego powrocie do domu okazywało się, że jednak wcale tego nie chcę, za to chętnie zjem, cokolwiek kupił z myślą o sobie. Taką już mam dysfunkcję. Nie poradzisz.
Z tego powodu nie jestem w stanie na stałe zmienić diety na bezmięsną, ale z różnych względów staram się ograniczać spożycie mięsa w moim jadłospisie. Lubię gotować, ale szybko się nudzę, dlatego dużą przyjemność sprawia mi testowanie nowych przepisów, sprawdzanie nietuzinkowych kombinacji smaków i wyszukiwanie zamienników dla potraw tradycyjnie mięsnych. Wśród tych ostatnich do moich zdecydowanych faworytów należą znane i sprawdzone klasyki z bloga Marty Dymek: doskonałe wegeburgery (u mnie zaledwie wegetariańskie, przez obecność tłuściutkiego i wyrazistego sera cheddar), a także wegański pasztet z soczewicy z kiszonym ogórkiem.
Dodatkowo, zainspirowana ostatnimi eksperymentami Asi z bloga sharkmum.com udoiłam swoje pierwsze mleko roślinne i wprost nie wierzę, że tak długo z tym zwlekałam. Mleko kokosowe jest banalnie proste w przygotowaniu, śnieżnobiałe, obłędnie pachnące (niespodzianka!) kokosem, a w smaku aksamitne, lekko tłustawe i pyszne. Nie czuję potrzeby, żeby na stałe zastępować mleko krowie tym roślinnym, ale uważam, że takie alternatywne mleko może fajnie sprawdzić się w deserach, owsiankach, jaglankach, a kawie dodaje wspaniałego, deserowego sznytu. Ten udany eksperyment zachęcił mnie do kolejnych prób, więc niewykluczone, że temat jeszcze powróci.


Domowa galeria


Od zawsze, a przynajmniej ze trzy miesiące, marzyła mi się domowa galeria w takim amerykańskim stylu: pozornie chaotyczna kompozycja różnych ramek i obrazków, ilustrująca życie rodziny. W czasie ostatniej wyprawy do Ikea między jedną półką a drugą nastrącałam do koszyka pełno rozmaitych ramek, i zanim małż zdążył wydać choćby pół westchnienia nad zasadnością wieszania kolejnych piętnastu zdjęć na naszych niespełna sześćdziesięciu metrach kwadratowych, już wiercił dziury w ścianie. Naprawdę, zabiegi dekoratorskie w moim domu wymagają strategicznego myślenia i zdolności dyplomatycznych godnych Bonapartego. Ale za to spójrzcie, jaki efekt cudny :)



Chustonoszenie i chusty – Ehawee, LennyLamb


Na naszym instagramie temat chust powracał już kilkakrotnie i być może jestem monotematyczna, ale chustonoszenie naprawdę zrewolucjonizowało moje macierzyństwo. Nie jestem fizjoterapeutą, chustodoradcą ani lekarzem, ale rozwojowe i emocjonalne plusy noszenia są dla mnie oczywiste. Przytulone do mamy, otoczone znajomym zapachem i ciepłem matczynej skóry niemowlę czuje się bezpieczne, dzięki czemu jest spokojniejsze i zrelaksowane – podobnie jak mama, która, mając dziecko cały czas przy sobie, nie czuje potrzeby zaglądania do niego co chwilę i sprawdzania, czy wszystko z nim w porządku. W przypadku noworodków i małych niemowląt, właściwe ułożenie w chuście sprzyja prawidłowemu kształtowaniu się stawów biodrowych, dzięki czemu zalecane przez wielu ortopedów, uciążliwe szerokie pieluszkowanie można puścić w niepamięć. Dla mnie, z perspektywy mamy, chustowanie również ma same plusy: uwalnia ręce, odciąża kręgosłup, zaspokaja potrzebę bliskości… No i te chusty! Są tak piękne, że można dostać oczu poplątania, i chociaż na początku zarzekałam się jak żaba błota, że poprzestanę na jednej, dziś mam już dwie i… no i na razie tyle.


Numer jeden to świetna Perła od LennyLamb: mięsista, sprężysta, mięciutka od nowości, idealna na początek, ale – dzięki swej gramaturze – także do noszenia starszaków.
Numer dwa to kupiona z myślą o lecie Ehawee Cranes Oat z 50% zawartością lnu. Kupiona z drugiej ręki, jest już dobrze wyłamana, więc z łatwością nosi moje pięciokilowe maleństwo, ale na pewno posłuży jeszcze długo. Nośna, czepliwa, sama się dociąga, a przy tym jest przewiewna i miła dla skóry. No i piękna jak sen jaki złoty.
 


Album dziecka


Album to nabytek jeszcze z czasów pierworodnego, ale już wiem, że dla drugorodnej założę taki sam. Pozwala uporządkować i zatrzymać wiele pięknych wspomnień i chwil, jest pełen pomysłowych zakładek, schowków i miejsc na fotografie, wycinki oraz zapiski. W planach mam wpis o wyprawkowych masthewach z perspektywy dubeltowej mamy i tam opowiem Wam o nim więcej :)



To już wszyscy moi spóźnieni lutowi ulubieńcy. A co Was zachwyciło wpół do wiosny? Piszcie, komentujcie – mam nadzieję, że jeszcze tu jesteście.

Buziaki!
Iga

03:00

CZASOUMILACZE, CZYLI MOJE SPOSOBY NA RELAKS

CZASOUMILACZE, CZYLI MOJE SPOSOBY NA RELAKS

Natchniona własnymi gorzkimi żalami na temat braku czasu i nadmiaru stresów wpadam dziś z postem odnośnie moich ulubionych sposobów na relaks. Zabrzmi to banalnie, ale w tym całym codziennym pędzie zbyt łatwo i chętnie zapominamy o sobie. A w imię czego cała ta gonitwa, jeśli każdy poranek witamy z westchnieniem udręki i tylko marzymy, by dzień wreszcie się skończył? Oczywiście, przejściowe trudności są nieuniknione, ale tym bardziej istotne jest, by w takich właśnie chwilach pamiętać o zrobieniu czegoś dobrego dla siebie. Niech to będzie ulubiony smakołyk, odcinek serialu, krótki spacer – wystarczy naprawdę drobiazg, by przywrócić choćby pozorną równowagę i dać chwilę wytchnienia. Dziś opowiem Wam o moich ulubionych i skutecznych sposobach na odprężenie.


I od  razu na wstępie słówko komentarza: staram się w tym poście skupić na takich metodach, które są dostępne dla każdego i to niezależnie od pogody. Dlatego nie przeczytacie tutaj o innych sposobach na relaks, które też znalazłyby się w moim top 10, jak zabawy z synkiem, wycieczki rowerowe, mizianki z kotem, piknik w parku czy pielenie grządek, bo zakładam, że nie każda z nas ma dziecko, kota lub ogródek J

Wszystkie sposoby uszeregowałam w kolejności według ilości czasu, jaką pochłaniają. Najmniej czasochłonne propozycje znajdziecie na samym końcu wpisu J


60 MINUT – KSIĄŻKOWY PRZYKŁAD


Nie wiem, jak to wygląda w Waszym wypadku, ale ja sięgam po książki głównie wtedy, kiedy wiem, że mam dla siebie przynajmniej godzinę niezmąconego spokoju. Zdarza mi się to rzadko, prawda – najczęściej nocami – ale po prostu nie znoszę tego momentu, kiedy na dobre rozsmakuję się w lekturze, a tu nagle po kwadransie muszę przerywać i lecieć obierać ziemniaki albo śpiewać o narkoleptyku Panu Janie. Najchętniej więc czytam, kiedy jestem w domu sama, wieczorową porą w łóżku, albo… przy gotowaniu. Lubię zabrać ze sobą książkę do kuchni i pod pretekstem doglądania rosołu na chwilę zanurzyć się w lekturze. Jak to dobrze, że mój mąż nie wie, że rosół to się w zasadzie gotuje sam.



40 MINUT – CHLUP DO WODY


Kiedy dzień naprawdę da mi w kość, nic nie relaksuje mnie lepiej niż ciepła kąpiel w pachnącej pianie. Przytłumione światło, w tle cicha muzyka, migotanie świeczek i brak dobijających się do drzwi Mężczyzn Mojego Życia – to wszystko, czego mi trzeba. 40 minut wystarcza mi na wszystkie okołokąpielowe ablucje, ale w samej wannie siedzę zwykle nie dłużej niż 20 minut. Kiedy jestem już pomarszczona jak rodzynek, wypuszczam wodę z wanny i zabieram się za sumienne namaszczanie się wonnościami. To wtedy mam czas na nałożenie maseczki, olejowanie włosów, na aplikację samoopalacza. Po takich 40 minutach opuszczam łazienkę zluzowana niczym kurczak z przepisu Julii Child.



30 MINUT – SZPONY DESDEMONY


Zabrzmi to może dziwnie, bo malowanie paznokci to przecież w istocie strata czasu, a nie sposób na relaks, ale ja uwielbiam ten proces! Może dlatego, że w moim przypadku zmienia się to w cały pazurzasty rytuał: zmywanie, piłowanie, nakładanie odżywki, wybieranie koloru, malowanie, aplikacja oliwki na skórki, no i moje ulubione: kochanie, wyłącz piekarnik / sprzątnij po kocie / przewiń  Ksawcia, bo ja mam mokre paznokcie! – wszystko to składa się na niezwykle relaksujących 30 minut. A jeśli w tym czasie uda mi się jeszcze obejrzeć ulubionego vloga lub odcinek Przyjaciół, od razu z większą energią mierzę się z codzienną rutyną.




20 MINUT – BEZ KAWY NIE MA ZABAWY


Kawa już jakiś czas temu przestała być dla mnie przyjemnością, a stała się po prostu niezbędnym do życia suplementem diety, przyjmowanym bezrefleksyjnie i bez satysfakcji. Przychodząc do pracy, pierwsze kroki kierowałam do kuchni, gdzie mechanicznie zaparzałam kawę, a następnie z kubkiem dymiącego naparu zasiadałam przy komputerze i tam potrafiłam tkwić przez wiele godzin, nie odrywając siedzenia od siedzenia. Czasem, w najbardziej zabiegane dni, ta sama kawa towarzyszyła mi przez cały dzień i tuż przed wyjściem z pracy dopijałam resztki lodowatej, zmętniałej lury. Brr.


Na szczęście te dni dobiegły końca i udało mi się przywrócić kawie status relaksującego przerywnika, który poprawia mi humor i dodaje energii. Udało się to dzięki dwóm czynnikom. Po pierwsze, musiałam przestawić sobie pewien pstryczek w głowie. Ojjj, nie było to łatwe. Ale dziś, pijąc kawę, staram się nie mieć przed sobą żadnego monitora – nieważne, czy chodzi o telewizor, komputer czy telefon. Te rozpraszacze towarzyszą mi cały dzień i w ciągu tych 20 minut naprawdę świat się nie zawali. Jeśli jestem w domu i pogoda na to pozwala, wychodzę na balkon albo otwieram książkę. Jeśli jestem w pracy, staram się tę „kawową przerwę” dzielić z kimś, z kim dobrze się czuję. To chwila dla mnie i cieszę się, że dojrzałam do tego, żeby moment wolny od pracy przestać traktować jako stratę czasu. Po takich 20 minutach wracam do swoich zajęć z nową energią i pasją. Więc tak naprawdę to inwestycja w moją produktywność, szefie! J


Drugi czynnik to fakt, że w końcu znalazłam swoją idealną kawę. W czasie ciąży i karmiąc piersią zrezygnowałam z kawy zupełnie i zadowalałam się tylko substytutem w postaci kawy zbożowej. Lubiłam ją i nadal lubię, ale powiedzmy sobie szczerze: to nie jest to samo co prawdziwa kawa. Do słodkiej bułki ok, nada się, ale żeby uzdatnić mózg na 8 godzin pracy potrzeba czegoś więcej. Problem w tym, że kiedy postanowiłam pogodzić się z kawą, nagle okazało się, że jakoś nam ze sobą nie po drodze. Mielona stawała mi kołkiem w gardle, a potem pół dnia serce tańczyło mi kankana na żebrach. Rozpuszczalna irytowała nieznośnym, kwaskowym posmakiem i zapachem. Pozostawała kawa w kapsułkach, ale ciężko nosić ze sobą ekspres wszędzie, a przy tym półtora miesiąca temu mój wysłużony ekspres Dolce Gusto w oparach pary i absurdu wyzionął ducha. Już myślałam, że jedyną pobudzającą alternatywą będzie kokaina lub wrzucanie za kołnierz kostek lodu (oba sposoby zbyt radykalne jak na mój gust), kiedy dotarła do mnie paczka od Nescafe.


Nescafe Azera występuje w dwóch wariantach: Americano (to moja faworytka) i Espresso. Oba są głębokie i wyraziste w smaku, aksamitne i zupełnie pozbawione nieznośnej kwaskowej nuty! Obie kawy składają się z mieszanki kawy rozpuszczalnej i drobniutko zmielonej, i tu jak sądzę leży przyczyna ich smaku. Kampanii Nescafe Azera przewodzi hasło U siebie to ty jesteś baristą i coś w tym rzeczywiście jest, bo oba warianty tej kawy mają bardzo kawiarniany smak i oprawę. Americano to taki bardziej delikates, do picia w dużej filiżance, idealnie komponujący się z kroplą mleka i kruchym ciasteczkiem. Espresso, wiadomo – włoski klasyk o mocy konia wyścigowego, do picia z naparstków – nie do końca moja bajka, ale trzeba mu przyznać, że nie ustępuje smakiem swojemu bratu. Tak czy inaczej, jeśli nie chcecie rezygnować ze smaku kawy mielonej, a jednocześnie nie lubicie użerać się z mułem z fusów, spróbujcie Nescafe Azera – może i Wam się spodoba.



15 MINUT – PRACA U PODSTAW

Gdy czas już naprawdę mnie goni, a ja nie chcę odmawiać sobie odrobiny relaksu, stawiam na… stopy. Dotąd zawsze wybierałam sole do kąpieli, ale przy okazji ostatnich zakupów wpadła mi w ręce kąpiel do stóp z Evree. To dobry wybór, jeśli Wasze stopy są opuchnięte i zmęczone po całym dniu – obecny w składzie olejek z drzewa herbacianego działa odświeżająco i lekko chłodzi, może też wesprzeć działanie przeciwbakteryjne i przeciwgrzybiczne. Wypisany na etykiecie kwas mlekowy zamyka skład, więc w działaniu złuszczającym raczej nie pokładałabym wielkich nadziei, chyba że wylejecie całą buteleczkę na raz.


Kiedy nie mam czasu i ochoty na nocne nawilżanie stóp (bo nie znoszę mieć klejących stóp), wybieram spray Evree. Usłyszałam o nim w filmiku Maxineczki i kiedy spotkałam go w Rossmannie, bez wahania strąciłam go do koszyka. Ma naprawdę fajny skład i działa! Ja aplikuję go kilka razy w ciągu dnia i naprawdę widzę różnicę. Stopy są bardziej miękkie, gładsze, w wyraźnie lepszej kondycji. Za nawilżenie odpowiada głównie mocznik, gliceryna i pantenol. Miły, świeży zapach zapewnia ekstrakt z szałwii i oczaru wirginijskiego. Żaden z tych produktów nie jest jednak opcją dla osób, które nie lubią efektu chłodzącego w kosmetykach. I kąpiel, i spray dają bowiem odczucie lekkiego chłodzenia.


To już wszystko w tym przydługim wpisie o ulubionych sposobach na relaks! Na koniec muszę jednak, tonem wyjaśnienia, dodać, że wiele sposobów chętnie i często ze sobą mieszam. Zdarza się, że maluję paznokcie, mocząc stopy w misce, czytam książkę w wannie albo słucham muzyki z maseczką na twarzy i filiżanką kawy w ręku. Mam także sposoby na relaks, gdy czasu nie ma w ogóle… ale to już temat na kolejny wpis.

Trzymajcie się ciepło i niech relaks będzie z Wami!

Buziaki,

Iga

09:53

SUBIEKTYWNE ZACHWYTY STYCZNIA

SUBIEKTYWNE ZACHWYTY STYCZNIA

Czas ani myśli zwolnić, styczeń śmignął mi z wizgiem koło nosa i zostawił po sobie jedynie wstrętne wspomnienia pełne usmarkanych chusteczek, ukradkowego kichania i churchania po kątach. Niech znika! Witaj, luty! Obyś był lepszy, niż Twój poprzednik.

A skoro mamy już luty, pora na obiecanych niekosmetycznych ulubieńców miesiąca. Dziś będzie co nieco do poczytania, posłuchania, pooglądania… Zapraszam J


ANTIDOTUM NA ZIMĘ

W jesiennym tagu (klik!) pisałam Wam o tym, że liczy się tylko kawa, a herbata jest dla nudnej geriatrii i mogłaby dla mnie nie istnieć. W styczniu coś mi się dramatycznie odmieniło, a to za sprawą herbatek owocowych Loyd z serii grzaniec. W serii dostępne są cztery wersje smakowe herbat inspirowanych smakiem i zapachem grzanego wina. Dotąd miałam okazję spróbować dwóch: Grzańca Zbójnickiego i Kozackiego, a w linii znaleźć można jeszcze Grzaniec Grzeszny i Śliwkowy. 
Grzaniec zbójnicki pozuje na stronie www.loydtea.pl
Mam ochotę spróbować wszystkich, bo te, które poznałam do tej pory, zachwyciły mnie pięknym zapachem i pełnym, soczystym, owocowym smakiem. W odróżnieniu od wielu owocowych herbat, te zaparzają się szybko i z jednej torebki można uzyskać duży kubek rozgrzewającego, aromatycznego, esencjonalnego naparu. Miłe doświadczenia z herbatkami Loyd zachęciły mnie do dalszych herbacianych eksperymentów, spodziewajcie się więc, że herbaty w ulubieńcach będą pojawiać się częściej.


ZAMIAST CHIPSÓW

Jak być może wiecie, od dłuższego czasu toczę nierówną walkę o zmianę swojego trybu życia na zdrowszy. Moje dotychczasowe nawyki żywieniowe przyprawiłyby niejednego lekarza lub dietetyka o apopleksję i łysienie plackowate: upodobanie do słonych przekąsek, zaczynanie każdego dnia od kawy (samej kawy, bez śniadania), zjadanie pierwszego posiłku po południu i wiele innych zgubnych nałogów. Wielokrotnie podejmowałam próby wywrócenia tego sposobu życia do góry nogami, ale były to zawsze zrywy podszyte słomianym zapałem. Teraz już wiem, że mój błąd polegał na tym, że usiłowałam z dnia na dzień zmienić całe swoje życie. Tak się nie da, a przynajmniej nie w moim przypadku. Teraz staram się wprowadzać zmiany stopniowo i ta metoda się u mnie sprawdza. Jednym z aspektów mojej małej życiowej rewolucji jest wyeliminowanie niezdrowych przekąsek i znalezienie dla nich zdrowej alternatywy. Umówmy się: żaden pieczony jarmuż nie zastąpi chipsów. Nikt mi nie wmówi, że pieczony chrust jest równie smaczny jak chrupiące, aromatyczne, ociekające tłuszczem, skąpane w glutaminianie sodu plasterki ziemniaczków. Och.
 
Moja reakcja, kiedy ktoś chce mnie skarmić jarmużem.
Ale jest wiele smakowitych, zdrowych przekąsek. Moim ostatnim odkryciem są chipsy kokosowe.  To nic innego, jak podpieczone płatki kokosa: cieniutkie, chrupiące, aromatyczne i pięknie pachnące kokosem. Można dodawać je do owsianki, jogurtu, muesli lub sałatek, ale ja najbardziej lubię wysypać sobie garstkę do miseczki i wsuwać same. To przepyszna alternatywa dla zwykłych chipsów, bo idealnie nadają się do chrupania podczas filmu lub spotkania z przyjaciółmi.

Zdjęcie pochodzi ze strony www. zdrowie.dziennik.pl

Spróbujcie chipsów kokosowych koniecznie, a gdybyście chcieli więcej poczytać o mojej walce o zdrowszy tryb życia, dajcie znać – przygotuję dla Was osobny post. A może nawet cały cykl?


BYLE DO WIOSNY

Styczeń upłynął mi pod znakiem przeziębieniowej sztafety oraz sposobów na zapomnienie o niej. Jednym ze sposobów było wwąchiwanie się w zapach Narciso Rodriquez for Her EDP. Trudno mi opisać ten zapach inaczej, niż jako wiosnę w butelce. Producent wyróżnia w tej kompozycji między innymi różowe kwiaty, ambrę, piżmo, szypr, miód i drewno sandałowe. 
Zdjęcie pochodzi ze strony www.fragrantica.com
A ja czuję tu po prostu rozgrzaną słońcem późnowiosenną łąkę, ulicę po letniej ulewie, rozgrzaną i wyzłoconą słońcem skórę. Jeśli chcecie wiedzieć, jak pachnie Narciso Rodriguez w wersji EDP, włączcie sobie piosenkę Taco Hemingwaya Deszcz na betonie – o proszę.




KOCHAJMY MARZYCIELI

Styczniowy ulubieniec filmowy to w zasadzie ulubieniec pierwszych dni lutego, ale po prostu NIE MOGĘ czekać z poleceniem Wam tego filmu aż miesiąc! La La Land to film, który zabierze Was z brzydkiego, zimnego i burego łez padołu prosto w kolorowy, wirujący świat wypełniony muzyką, w którym nawet porażki są piękne, a niespełniona miłość budzi śmiech przez łzy. 


Muzyka i fabuła swoją drogą, ale mnie najbardziej w tej opowieści urzekły niezwykle malarskie zdjęcia, pomysłowe rozwiązania aranżacyjne, wykorzystujące mitologię kinowej scenografii i niesamowita Emma Stone. Jeśli ona nie dostanie Oscara za tę rolę, to zjem chipsy z jarmużu.


BIEGNIJ DALEJ SAM

10 marca w mojej rodzinnej mieścinie wystąpi Fisz Emade Tworzywo z koncertem promującym album Drony i w związku z tym rozpoczęłam proces oswajania się z ich twórczością. Szczerze mówiąc, gdyby ktoś jeszcze dwa, trzy lata temu powiedział mi, że będę się zachwycać muzyką, którą wikimędrzec diagnozuje jako „szeroko pojętą muzykę hip-hopową”, obrzuciłabym go chipsami z jarmużu. W głowie mi się nie mieściło, że ta muzyka może być tak zniuansowana, eklektyczna, inteligentna i po prostu piękna. Wszystkich koneserów gatunku proszę o wybaczenie. A tych, którzy są do hip-hopu, jak ja dawniej, uprzedzeni, kojarząc go głównie z rytmicznym słowotokiem gęsto przetykanym kurwami, zapraszam do posłuchania Tworzywa – o tutaj.




HAJDA, NA WSCHÓD

Ostatnim, lecz nie najmniej istotnym (za to bardzo obszernym) ulubieńcem stycznia zostaje dla mnie wyprawa na Bliski Wschód, czyli do, uwaga uwaga: Suwałk i Białegostoku. Wstyd się przyznać, ale tamten region Polski kojarzyłam głównie z wykresów na mapie pogody i skojarzenie miałam jedno: tam-jest-zimno-i-biegają-niedźwiedzie. Otóż zimno jest rzeczywiście, ale niedźwiedzi nie widziałam, widziałam za to rozsiane wzdłuż drogi piękne drewniane chatki z bielonymi okiennicami, na widok których miałam ochotę wysiąść w biegu z samochodu i od razu się wprowadzić.

Zdjęcie pożyczyłam stąd: https://myhome.pl/blog/miejsca-z-klimatem-siedlisko-buda-ruska-styl-folk/
I widziałam szerokie pola zaścielone białą kołderką śniegu. A przede wszystkim widziałam zupełnie niezwykłe Muzeum w Suwałkach, w którym mogłam zobaczyć pięknie zaaranżowaną wystawę malarstwa Wierusz-Kowalskich, pomysłową ekspozycję poświęconą dziejom regionu, i wreszcie creme de la creme, czyli zachwycającą wystawę czasową, prezentującą malarstwo i fotografie Zdzisława Beksińskiego. Swoimi bliskowschodnimi zachwytami dzieliłam się z Wami na naszym instagramie (klik!) i mogę tylko z całego serca polecić Wam wycieczkę na Suwalszczyznę. Ja już marzę, żeby wrócić tam latem.



To tyle, jeśli chodzi o styczniowych niekosmetycznych ulubieńców. Książki tym razem w zestawieniu nie ma, bo styczeń rozpoczęłam od spotkania z nowym Harrym Potterem i byłam tak rozczarowana, że musiałam przypomnieć sobie, ehm, siedem poprzednich tomów. Wybaczcie. Spis lektur na luty już czeka.

Dajcie znać, jak prezentują się Wasi zimowi faworyci! Może znacie któregoś z moich ulubieńców? A może coś mi polecicie? Piszcie!

Buziaki,

Iga

23:59

NIEKOSMETYCZNE HITY 2016

NIEKOSMETYCZNE HITY 2016


Straszliwy się ze mnie zrobił malkontent ostatnio. Ciągle mnie coś gdzieś psychicznie uwiera i opuścił mnie błogi stan komfortowego pogodzenia ze sobą i światem, który uprawiałam skutecznie przez ostatnie lata. Wkurza mnie to we mnie i dlatego postanowiłam powrócić do praktykowanej z amerykańska polityki wdzięczności, w myśl której będę raczej wyszukiwać i kultywować to, co mnie cieszy i raduje, zamiast tego, co mędzi i dręczy. Przez wiele lat przychodziło mi to ze względną łatwością, bo zgodnie z duchem zen staram się nie zadręczać tym, na co nie mam wpływu. Ale istnieje przecież jakaś wartość graniczna tolerancji na ludzką głupotę i najwyraźniej czara się wzięła i przelała.

No, ale o wdzięczności miało być. Zatem zapraszam do zapoznania się z subiektywnym niekosmetycznym zestawieniem hitów minionego roku.


KSIĄŻKA

W kategorii książek lądują dwa hity, bo jakoś nie umiałam się zdecydować na jeden. Jak na złość, żadna z tych pozycji nie jest jakoś szczególnie krzepiąca, ale po prostu musicie je poznać.
Aha! Niestety, nie piszę o książkach wydanych w minionym roku, bo aż taki speedy gonzales to ze mnie nie jest, no i niestety frekwencja czytelnicza na początku minionego roku troszkę mi spadła, bo dziecko.


Chłopiec z latawcem – Khaled Hosseini


Książkę Khaleda Hosseini znalazłam w zeszłe święta pod choinką i łyknęłam w dwa dni. Karmienie, przewijanie, nieważne – nie mogłam odkleić się od tej opowieści. To przepięknie napisana, poetycka historia o zupełnie niepoetyckich wydarzeniach, o zdradzie, przyjaźni, wybaczeniu, bólu i pogodzeniu ze sobą. Rzecz dzieje się w Afganistanie w momencie przejęcia władzy przez talibów, ale nie jest to powieść historyczna czy polityczna. Tło historyczne nakreślone jest bardzo oszczędnie, bo istotą tej opowieści jest nie ono, a ludzie, ich wewnętrzne rozterki i zdolność do podniesienia się z najgłębszej rozpaczy.


Małe życie  - Hanya Yanagihara


Tę książkę poleciła mi i pożyczyła moja kuzynka i dłuuugo nie mogłam jej tego wybaczyć. Chyba po raz pierwszy, odkąd mierzyłam się w czasach szkolnych z literaturą obozową, czytałam coś w takich boleściach, jednocześnie nie potrafiąc oderwać się od książki. I wcale nie miało znaczenia, że opowieść Yanagihary to historia zmyślona – siadając do lektury, trzęsłam się jak w febrze i zagryzałam palce z niepokoju i przerażenia. Raz spędziłam kilka godzin siedząc w łóżku na klęczkach na baczność, bo przyjęcie jakiejkolwiek wygodniejszej pozycji do czytania tej książki wydawało się po prostu niewłaściwe. Na stronie wydawcy przeczytacie, że Małe życie to historia czterech przyjaciół, ale powiedzieć tyle o tej powieści, to nie powiedzieć niczego. Wiele zostało już napisane o powieści Yanagihary i nie zamierzam podejmować karkołomnej próby powiedzenia czegoś nowego, bo w tym opasłym tomiszczu (800 stroniczek) każdy zapewne wyczyta coś innego. Dla mnie szczególnie istotne było to, jak kluczowe dla całego naszego życia są lata dzieciństwa i wczesnej młodości, to, w jakim stopniu one nas kształtują i jak trudne – o ile nie niemożliwe – jest wyzwolenie się spod wpływu, który wywarła na nas pierwsza dekada życia. Może to i truizm, ale najmocniej uderzyło mnie w tej opowieści krystalicznie jasne przekonanie, że to, w jaki sposób ukształtuje nas dzieciństwo, pozostanie z nami na zawsze. Osobiście jako gorzką prawdę przyjmuję też to, w co starałam się nigdy nie wierzyć – że miłość i dobro czasem nie wystarczą, by ocalić nas przed krzywdą i mrokiem, zwłaszcza gdy te ostatnie zakorzenione są głęboko w nas samych.

Biorąc pod uwagę powyższe, możecie dziwić się, że powieść, którą wspominam tak traumatycznie, znalazła się w ulubieńcach roku. A jednak, cieszę się, że trafiła w moje ręce, bo napisana jest znakomicie, a narrację poprowadzono po mistrzowsku. Na zachętę (?), mam dla Was cytat, który szczególnie zapadł mi w pamięć:
Człowiek nie wie, czym jest lęk, dopóki nie ma dziecka i może ten fakt podstępnie wpędza nas w myślenie, że taka miłość jest przemożna, bo sam lęk jest przemożny. Co dzień rano twoją pierwszą myślą jest nie „kocham go”, ale „czy wszystko z nim w porządku?”. Świat przez noc zamienia się w tor przeszkód i strachów. Trzymasz dziecko na ręku, czekasz przed przejściem dla pieszych i nagle opada cię myśl, że przecież absurdem jest spodziewać się, że twoje dziecko, jakiekolwiek dziecko, przetrwa to życie. Mnie zdawało się to równie nieprawdopodobne jak przetrwanie późnoletnich motyli – wiesz, tych małych białych – które nieraz widywałem kołyszące się w powietrzu, zawsze o milimetry od rozkwaszenia się o przednią szybę samochodu.


FILM


Jeśli frekwencja czytelnicza mi zmalała, to kinowa spadła praktycznie do zera (bo dziecko). Nie błysnę tu więc znajomością ostatnich kinowych hitów, tym bardziej, że do filmu mam trochę niepopularne podejście. O ile nie mam nic przeciwko książkom podejmującym tematy trudne i niewygodne, o tyle od filmu (szczególnie kinowego) oczekuję głównie nieskomplikowanej rozrywki. Nie zobaczycie mnie z biletem na Wołyń czy inną narodową rzeź. Głównie dlatego więc w kategorii film roku ląduje Suicide Squad, czyli nic innego niż… ekranizacja komiksu. Miłość do tego subgatunku zaszczepił we mnie obywatel małżonek i teraz z jednakową niecierpliwością wyczekujemy na nowy sezon Daredevila czy kolejną część Avengersów. Wiem, że dla niektórych to upodobanie do komiksu może wydać się infantylne czy głupie, ale jaki byłby sens prowadzenia bloga, gdybym nie była na nim szczera? Szczerze więc mówię Wam, że Legion Samobójców spodobał mi się bardzo, ubawiłam się na nim setnie i wyszłam z sali kinowej, marząc o wdzięku Harley Quinn i uwodzicielskiej mocy Enchantress. I chociaż film pełen jest nielogiczności, przesady i przekłamań, to uwielbiam tę konwencję i nie zamierzam za to przepraszać. Polecam Legion i Wam, jeśli jeszcze go nie znacie.


MUZYKA

Wiadomo: czytam mniej, bo dziecko i nie chodzę do kina, bo dziecko, ale jak to się stało, że jestem do tyłu z nowościami muzycznymi? A jednak jestem. Mimo to, udało mi się wyłuskać dla Was dwóch muzycznych ulubieńców roku.

Po pierwsze, Organek, Tomasz Organek. Czy tylko mnie miękną kolana na widok jego czupryny i błysku szaleństwa w oku? Nikt nie nosi stylu porażonej piorunem kuropatwy z takim wdziękiem, jak on. No i jak śpiewa! Posłuchajcie tylko - klik! Pokochałam go za przewrotne teksty, za folkowo-country’owe brzmienie, które nie jest tanie i błyszczące jak dmuchane koguciki z Cepelii, a surowe i prawdziwe. Polecam włączyć go sobie, głośno, bo to muzyka, która potrzebuje przestrzeni.

Po drugie, LP. Na pewno znacie jej utwór Lost on you, który podbił krajowe listy przebojów, ale godny uwagi jest cały album. Uwielbiam przestrzenne, pełne powietrza brzmienie jej głosu, neurotyczny wokal i piękne melodie, które znowu trochę zaciągają country. Chyba się starzeję.


W kategorii muzycznej mam w tym roku jeszcze jednego ulubieńca, ale nie jest to odkrycie, a raczej powrót, i to powrót w niewesołych okolicznościach. Powrót do Leonarda Cohena. Mam takie wydanie jego tekstów, w którym w jednym tomie spotykają się on właśnie, Wysocki i Stachura. W moim odczuciu zupełnie słusznie. To ten sam typ poetyki, zadumy i melancholii. Na jesień – idealny, tylko trzymajcie się z daleka od mostów i wysokich budynków.


TREND

Ahaha, wcale nie będzie o chokerach i naszywkach, bo na trendach w modzie to ja się znam co najmniej jak wilk na gwiazdach. Trendem, który zawojował dla mnie rok 2016, jest bulletjournaling, z którym zapoznała mnie Szarasia z bloga sharkmum – klik! (jeśli jeszcze go nie znacie, to lećcie koniecznie!). Jak jestem jej za to wdzięczna! Od zawsze byłam maniaczką notowania, zakreślania, tworzenia list, harmonogramów i map myśli. Efekt był jednak taki, że później tonęłam w morzu kartek, karteluszek i notatek, a tablica korkowa nad moim biurkiem jęczała z wysiłku jak potępiona dusza. Aż tu zaczęłam czytać o bullet journalach i miałam ochotę walić głową o ścianę. Jak to możliwe, że sama na to nie wpadłam? Bo bujo (jak pieszczotliwie nazywają ten nurt zagorzali jego wyznawcy) opiera się przede wszystkim na tworzeniu… spisu treści do notatnika. Dzięki temu możemy mieć w jednym miejscu kalendarz, listę zakupów, plan posiłków, szczegółowy harmonogram ćwiczeń, listę rzeczy do zrobienia w pracy i cokolwiek nam się jeszcze zamarzy. Przez to, że bujo tworzymy w zwykłym, czystym zeszycie, nie musimy przejmować się narzuconymi limitami miejsca. Wpisując tagi bujo lub bulletjournal na instagramie, otrzymacie tysiące wyników, spośród których niektóre porażają swoim kunsztem, kreatywnością i precyzją. Piękne w tej idei jest jednak to, że spersonalizowany, szyty na miarę dziennik bujo może być tak prosty lub skomplikowany, jak sobie tylko zamarzycie. Internet pęka w szwach od sugestii i gotowych szablonów „zakładek”, które możemy umieścić w swoim dzienniku, jeśli więc (jak Szarasia i ja) czujecie potrzebę uporządkowania swojego dnia i przejęcia kontroli nad swoim życiem, bujo może być narzędziem, które Wam w tym wydatnie pomoże.
 
Taki piękny dziennik prowadzi autorka survivingnc.files.wordpress.com

WYDARZENIE

Nie mogło być inaczej. Wydarzeniem roku jest dla mnie założenie bloga. I chociaż rok zakończył się na blogu może dość niefortunnie, bo moją miesięczną nieobecnością, to jednak taki drobiazg nie jest w stanie odebrać mu znaczenia.

Cieszy mnie to z dwóch powodów: po pierwsze, zmusza, a przynajmniej mobilizuje do systematycznego pisania, a – jak może ktoś już się zorientował – ja bardzo lubię pisać. Od zawsze gdzieś tam sobie coś skrobałam, mam na laptopie i w różnych starych zeszyciskach dziesiątki rozgrzebanych projektów, od skromnie publicystycznych, przez wzniośle poetyckie, po nadęcie literackie. A teraz proszę – mam swoje miejsce w sieci, gdzie mogę się regularnie uzewnętrzniać, a że temat błahy, a czytelników garstka? Nieważne, bo to jest moje: szczere i własne.

Drugi powód to fakt, że bloga prowadzę z osobą bardzo dla mnie bliską, którą zły los rzucił dość ode mnie daleko. Poznałyśmy się w pracy, ale niedługo potem Justyna wyszła za mąż i wyemigrowała do innego województwa, a umówmy się, że to prawie jak inna galaktyka. A teraz mamy ten wspólny projekt i pierdyliard wspólnych planów, więc się już ode mnie tak łatwo nie uwolni. Sasasa!


To tyle, jeśli chodzi o moje niekosmetyczne hity roku. Dajcie znać, czy częściej chcielibyście czytać tego typu wpisy – przygotowanie tego sprawiło mi masę radości :) Może to zmobilizuje mnie do bardziej sumiennego poszukiwania nowości, zwłaszcza muzycznych i filmowych, bo zdaję sobie sprawę, że w tym roku wygląda to nieco biednie...

Buziaki,

Iga

06:31

MAGICZNA MOC CZARNEGO BZU

MAGICZNA MOC CZARNEGO BZU
Sezon przeziębieniowy uważam za rozpoczęty! Sama padłam ofiarą choroby i ciężko mi się z tego wykaraskać, gdyż leków żadnych przyjmować nie mogę, ze względu na karmienie dziecka piersią. Dlatego dziś przychodzę do Was z postem, w którym może choć trochę uda mi się zachęcić szersze grono czytelników tego bloga do naturalnego dbania o nasze zdrowie. Do dzieła!

Z pewnością zetknęliście się w swoim życiu z widokiem kwitnących drzew czarnego bzu. To drzewo naprawdę ma mega moc. Dla naszego zdrowia nie tylko kwiaty i owoce są dobroczynne, warta uwagi jest nawet kora. Jako, że za oknami trwa jednak jesień, dzisiaj o owocach czarnego bzu. Bo to właśnie na przełomie września i października je zbieramy. Co ważne, robimy to jedynie wtedy, gdy są dojrzałe. Jak je rozpoznać? Już sama nazwa mówi nam, że muszą być czarne. Czerwony kolor oznacza, że są one  jeszcze niedojrzałe. O czym należy pamiętać? Nie wolno spożywać ich surowych. Zawierają dużo sambunigryny i w rezultacie grożą nam wymioty, uczucie osłabienia i mdłości. Przed spożyciem należy owoce ugotować.



No dobrze, wiemy już kiedy go zbierać, jak wygląda i co może nam grozić w razie jego spożycia bez uprzedniego ugotowania. Ale dlaczego tyle szumu wokół niego?

Ano dlatego, że przeciwdziała grypie, skraca czas trwania choroby, zapobiega występowaniu infekcji wirusowych, a także działa antybakteryjnie. Na pewno wiele z was zna Sambucol, który bazuje właśnie na wyciągu z czarnego bzu. Lek ten doskonale radzi sobie z grypą i skraca chorobę nawet o 4 dni. Skoro czarny bez mamy na wyciągnięcie ręki, dlaczego by nie zrobić własnoręcznie lekarstwa i zaoszczędzić parę groszy.



Jak zrobić syrop? To banalnie proste.

Konieczne jest umycie owoców i oddzielenie ich z drobnych gałązek, na których rosły (ja  zrobiłam to za pomocą widelca, by było sprawnie i szybko). Następnie oddzielamy dojrzałe owoce od tych jeszcze niedojrzałych. Przygotowane tak owoce wrzucamy do garnka i zalewamy wodą. Ja gotowałam całość 2 godziny na małym ogniu. Do tego dodałam jedną laskę cynamonu, parę goździków i imbir. Po upływie 2 godzin oddzieliłam owoce od gotowego soku i zaprawiłam miodem. Wszystko przelałam do słoików i wstawiłam do lodówki. Et voila:)

Pamiętajcie jeszcze, żeby zbierać taki czarny bez, który rośnie z dala od ruchliwej drogi. Będziemy mieli pewność, że nie ma na nim zanieczyszczeń pochodzących ze spalin samochodowych.


Copyright © 2016 pooderniczka , Blogger