Kiedy – strach pomyśleć! – dziesięć lat temu zaczynałam
swoją przygodę z Dorosłymi Perfumami (czyli nie tymi z Bravo Girl i pachnących
stron w Twoim Stylu), na mojej toaletce królowały zapachy świeże, lekkie,
dziewczęce. Cały rok mogłam spędzić skąpana w zapachu Light Blue Dolce&Gabbana czy L’eau d’Issey Issey’a Miyake. Z wiekiem mój nos skręcał powoli w
kierunku zapachów bardziej nieoczywistych, wielowymiarowych, cięższych.
Dojrzałam ja i zmieniły się też moje zapachowe upodobania. Nie zrozumcie mnie
źle – latem nadal czuję się dobrze w niezobowiązujących świeżakach, które
pozwalają przetrwać upał. Ale kiedy nadchodzi jesień, kiedy lekkie sukienki i
odkryte ramiona zastępują ciepłe swetry, miękkie szale, otulające płaszcze –
tego samego szukam w zapachach. Mają być dopełnieniem stylizacji: ciepłe,
otulające, miękkie.
PIEPRZNE KWIATY
Pierwsze perfumy w mojej kolekcji to zapach zdecydowanie najlżejszy z całej mojej jesiennej artylerii. Si Lolita EDT to zapach, wypuszczony przez markę Lolita Lempicka i używam go wtedy, kiedy mam ochotę czymś pachnieć, ale nie chcę zwracać na siebie uwagi. Si mogłaby być w istocie kwiatowym, lekkim i kobiecym zapachem jakich wiele, gdyby nie dodatek różowego pieprzu, który wibruje w nosie i dodaje całej kompozycji charakteru. Pieprzna nuta jest dominująca na początku i może trochę wystraszyć, ale już po kilku minutach łagodnieje i ładnie układa się na skórze, od czasu do czasu tylko wysuwając się na pierwszy plan i przypominając o swojej obecności. Muszę dodać, że – chociaż jest to woda toaletowa – Si Lolita ma pierwszorzędną trwałość i wyczuwalna jest nawet po 8 godzinach.
GDY ELF DORABIA W CUKIERNI
Lolita Lempicka,
flagowy zapach francuskiej projektantki, to w mojej kolekcji zapach zdecydowanie
najsłodszy. Nic dziwnego: w spisie nut znajdziemy między innymi wiśnię, pralinę,
anyż, lukrecję czy wanilię. Olfaktoryczny spec ze mnie żaden, więc nie będę
nawet ośmieszać się próbą rozbijania kompozycji na części pierwsze i
analizowania jej biochemii, powiedzieć mogę tylko tyle: dla mnie to zapach
magiczny. Od samego początku słodki, wręcz upajający, na skórze jest jednak
zmienny i kapryśny.
Raz pachnie leśnym poszyciem (to chyba sprawka fiołka w
spisie nut) i wtedy wydaje się zapachem skrojonym na miarę tajemniczych driad i
nimf; a za chwilę eksploduje na skórze oszałamiającym zapachem… wiśni w
czekoladzie. Zapach to niezwykły, bo pełen sprzeczności – jest w nim i żywiczny
zapach lasu, i smakowity wręcz aromat wiśni. Trwałość ma przy tym wręcz
zabójczą – jeszcze następnego dnia czuję we włosach jego słodkie molekuły.
Sprawdźcie go koniecznie, bo trudno przejść obok niego obojętnie. Podobnie zresztą, jak obok flakonu - czy nie jest cudowny?
LENIWE CIEPŁO
Ostatni już zapach w mojej kolekcji to Nuit z… Zary. Nigdy nie przemierzałam odzieżowych sieciówek w
poszukiwaniu zapachów, tak jak nie kupowałam nigdy zapachów sygnowanych przez
gwiazdy. Jakoś chyba miałam z tyłu głowy zakodowane przekonanie, że nie da się
jednocześnie szyć płaszczy i składać sensownych zapachów. Błąd, błąd, błąd.
Zapach Zara Nuit wywąchałam pewnej
jesieni na Justynie i przepadłam. Jest słodki, ale nie ma nic wspólnego ze
słodyczą spożywczą, kojarzy mi się raczej z… apteką. Myślę, że to sprawka
migdała, który widnieje w spisie nut i tu ujawnia swoją nieoczywistą,
słodko-gorzką naturę. To zapach, o którym trudno zapomnieć – chropawy i lekko
drapieżny, bardzo sensualny, nie w wulgarny, nachalny sposób, lecz jakby leniwy
i nonszalancki. Gdyby ten zapach był zwierzęciem, byłby tygrysem.
A! Mówi się, że każdy zapach Zary to kopia wysokopółkowych perfum i w tym przynajmniej wypadku jest to prawda - niemal identycznie pachnie Hypnotic Poison Diora.
W FAZIE TESTÓW: OBCA I SŁOŃ
Królujące ostatnio mgliste, wilgotne i zimne poranki to
wymarzony czas na testowanie nowych otulających zapachów. U mnie w tej roli
występują wcale nie nowe perfumy-legendy: klasyczny Alien od Thierry’ego Muglera i Jungle,
za sprawą charakterystycznej nakrętki znany
głównie jako Elephant od Kenzo. Na
mojej toaletce obecne są chwilowo jedynie w formie odlewek, ale niewykluczone,
że wkrótce powiększą moją kolekcję już w postaci pełnowymiarowych flakonów. Oba
to flagowe killery dla wielbicieli mocnych, słodkich zapachów, oba mają
kilometrowy „ogon”, niezwykłą trwałość i siłę rażenia, ale na tym podobieństwa
się kończą. Alien to kompozycja, która
na skórze rozkwita tysiącem niuansów, wibruje i drga. To rozkoszny, odurzający
zapach rajskiego ogrodu – tak musi pachnieć Eden: drzewnie, balsamicznie,
kwiatowo... Chociaż nie ma jej w spisie nut, ja w tym zapachu czuję wanilię i
to piękniejszą niż kiedykolwiek.
Zdjęcie pochodzi z serwisu www.fragrantica.pl |
Słoń z
kolei to perfumy o tak potężnej sile, że kiedy użyłam ich w perfumerii na
blotterze, w całym pokoju zapach był wyczuwalny przez dwa dni (!). To zapach, w
którego przypadku mniej znaczy więcej. Użyty w nadmiarze, Słoń może zadusić i zdeptać swojego nosiciela, użyty w skąpej
ilości otula rozgrzewającą wonią przypraw. Tak w moich wyobrażeniach pachnie
egzotyczne targowisko: przyprawami, kwiatami, drzewem sandałowym, a wszystko to
uprażone jest promieniami podzwrotnikowego słońca. W takie otoczenie przenosi
mnie Słoń i dlatego wydaje mi się
wymarzonym towarzyszem na zimowe pluchy, kiedy w butach chlupie woda, a za
kołnierz kapie deszcz.
Zdjęcie pochodzi z serwisu www.fragrantica.pl |
Miało być treściwie, a wyszedł mi elaborat – ale mam
nadzieję, że mi wybaczycie. W końcu to mój pierwszy post :)
Czy Wy też macie ulubione zapachy na jesień? A może cały rok
jesteście wierni jednym perfumom? Czy Wasze zapachowe kolekcje liczą kilka
sztuk, czy kupujecie perfumy dopiero, kiedy flakonik jest pusty? Dajcie znać!
Buziaki,
Iga
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz