Straszliwy się ze mnie zrobił malkontent ostatnio. Ciągle mnie coś
gdzieś psychicznie uwiera i opuścił mnie błogi stan komfortowego pogodzenia ze
sobą i światem, który uprawiałam skutecznie przez ostatnie lata. Wkurza mnie to
we mnie i dlatego postanowiłam powrócić do praktykowanej z amerykańska
polityki wdzięczności, w myśl której będę raczej wyszukiwać i kultywować to, co
mnie cieszy i raduje, zamiast tego, co mędzi i dręczy. Przez wiele lat
przychodziło mi to ze względną łatwością, bo zgodnie z duchem zen staram się
nie zadręczać tym, na co nie mam wpływu. Ale istnieje przecież jakaś wartość
graniczna tolerancji na ludzką głupotę i najwyraźniej czara się wzięła i
przelała.
No, ale o wdzięczności miało być. Zatem zapraszam do zapoznania się z
subiektywnym niekosmetycznym zestawieniem hitów minionego roku.
KSIĄŻKA
W kategorii książek lądują dwa hity, bo jakoś nie umiałam się
zdecydować na jeden. Jak na złość, żadna z tych pozycji nie jest jakoś
szczególnie krzepiąca, ale po prostu musicie je poznać.
Aha! Niestety, nie piszę o książkach wydanych w minionym roku, bo aż
taki speedy gonzales to ze mnie nie jest, no i niestety frekwencja czytelnicza
na początku minionego roku troszkę mi spadła, bo dziecko.
Chłopiec z latawcem – Khaled
Hosseini
Książkę Khaleda Hosseini znalazłam w zeszłe święta pod choinką i
łyknęłam w dwa dni. Karmienie, przewijanie, nieważne – nie mogłam odkleić się
od tej opowieści. To przepięknie napisana, poetycka historia o zupełnie
niepoetyckich wydarzeniach, o zdradzie, przyjaźni, wybaczeniu, bólu i
pogodzeniu ze sobą. Rzecz dzieje się w Afganistanie w momencie przejęcia władzy
przez talibów, ale nie jest to powieść historyczna czy polityczna. Tło
historyczne nakreślone jest bardzo oszczędnie, bo istotą tej opowieści jest nie
ono, a ludzie, ich wewnętrzne rozterki i zdolność do podniesienia się z
najgłębszej rozpaczy.
Małe życie - Hanya Yanagihara
Tę książkę poleciła mi i pożyczyła moja kuzynka i dłuuugo nie mogłam
jej tego wybaczyć. Chyba po raz pierwszy, odkąd mierzyłam się w czasach
szkolnych z literaturą obozową, czytałam coś w takich boleściach, jednocześnie
nie potrafiąc oderwać się od książki. I wcale nie miało znaczenia, że opowieść
Yanagihary to historia zmyślona – siadając do lektury, trzęsłam się jak w
febrze i zagryzałam palce z niepokoju i przerażenia. Raz spędziłam kilka godzin
siedząc w łóżku na klęczkach na baczność, bo przyjęcie jakiejkolwiek
wygodniejszej pozycji do czytania tej książki wydawało się po prostu
niewłaściwe. Na stronie wydawcy przeczytacie, że Małe życie to historia
czterech przyjaciół, ale powiedzieć tyle o tej powieści, to nie
powiedzieć niczego. Wiele zostało już napisane o powieści Yanagihary i nie
zamierzam podejmować karkołomnej próby powiedzenia czegoś nowego, bo w tym
opasłym tomiszczu (800 stroniczek) każdy zapewne wyczyta coś innego. Dla mnie
szczególnie istotne było to, jak kluczowe dla całego naszego życia są lata
dzieciństwa i wczesnej młodości, to, w jakim stopniu one nas kształtują i jak
trudne – o ile nie niemożliwe – jest wyzwolenie się spod wpływu, który wywarła
na nas pierwsza dekada życia. Może to i truizm, ale najmocniej uderzyło mnie w
tej opowieści krystalicznie jasne przekonanie, że to, w jaki sposób ukształtuje
nas dzieciństwo, pozostanie z nami na zawsze. Osobiście jako gorzką
prawdę przyjmuję też to, w co starałam się nigdy nie wierzyć – że miłość i
dobro czasem nie wystarczą, by ocalić nas przed krzywdą i mrokiem,
zwłaszcza gdy te ostatnie zakorzenione są głęboko w nas samych.
Biorąc pod uwagę powyższe, możecie dziwić się, że powieść, którą
wspominam tak traumatycznie, znalazła się w ulubieńcach roku. A jednak, cieszę
się, że trafiła w moje ręce, bo napisana jest znakomicie, a narrację
poprowadzono po mistrzowsku. Na zachętę (?), mam dla Was cytat, który
szczególnie zapadł mi w pamięć:
Człowiek nie wie, czym jest lęk, dopóki nie ma dziecka i może ten fakt podstępnie wpędza nas w myślenie, że taka miłość jest przemożna, bo sam lęk jest przemożny. Co dzień rano twoją pierwszą myślą jest nie „kocham go”, ale „czy wszystko z nim w porządku?”. Świat przez noc zamienia się w tor przeszkód i strachów. Trzymasz dziecko na ręku, czekasz przed przejściem dla pieszych i nagle opada cię myśl, że przecież absurdem jest spodziewać się, że twoje dziecko, jakiekolwiek dziecko, przetrwa to życie. Mnie zdawało się to równie nieprawdopodobne jak przetrwanie późnoletnich motyli – wiesz, tych małych białych – które nieraz widywałem kołyszące się w powietrzu, zawsze o milimetry od rozkwaszenia się o przednią szybę samochodu.
Jeśli frekwencja czytelnicza mi zmalała, to kinowa spadła praktycznie
do zera (bo dziecko). Nie błysnę tu więc znajomością ostatnich kinowych hitów,
tym bardziej, że do filmu mam trochę niepopularne podejście. O ile nie mam nic
przeciwko książkom podejmującym tematy trudne i niewygodne, o tyle od filmu
(szczególnie kinowego) oczekuję głównie nieskomplikowanej rozrywki. Nie
zobaczycie mnie z biletem na Wołyń czy
inną narodową rzeź. Głównie dlatego więc w kategorii film roku ląduje Suicide Squad, czyli nic innego niż…
ekranizacja komiksu. Miłość do tego subgatunku zaszczepił we mnie obywatel
małżonek i teraz z jednakową niecierpliwością wyczekujemy na nowy sezon Daredevila czy kolejną część Avengersów. Wiem, że dla niektórych to
upodobanie do komiksu może wydać się infantylne czy głupie, ale jaki byłby sens
prowadzenia bloga, gdybym nie była na nim szczera? Szczerze więc mówię Wam, że
Legion Samobójców spodobał mi się bardzo, ubawiłam się na nim setnie i wyszłam
z sali kinowej, marząc o wdzięku Harley Quinn i uwodzicielskiej mocy
Enchantress. I chociaż film pełen jest nielogiczności, przesady i
przekłamań, to uwielbiam tę konwencję i nie zamierzam za to przepraszać.
Polecam Legion i Wam, jeśli jeszcze
go nie znacie.
MUZYKA
Wiadomo: czytam mniej, bo dziecko i nie chodzę do kina, bo dziecko,
ale jak to się stało, że jestem do tyłu z nowościami muzycznymi? A jednak
jestem. Mimo to, udało mi się wyłuskać dla Was dwóch muzycznych ulubieńców
roku.
Po pierwsze, Organek, Tomasz Organek. Czy tylko mnie miękną kolana na
widok jego czupryny i błysku szaleństwa w oku? Nikt nie nosi stylu
porażonej piorunem kuropatwy z takim wdziękiem, jak on. No i jak śpiewa!
Posłuchajcie tylko - klik! Pokochałam go za przewrotne teksty, za folkowo-country’owe brzmienie, które
nie jest tanie i błyszczące jak dmuchane koguciki z Cepelii, a surowe i
prawdziwe. Polecam włączyć go sobie, głośno, bo to muzyka, która potrzebuje
przestrzeni.
Po drugie, LP. Na pewno znacie jej utwór Lost on you, który podbił krajowe listy przebojów, ale godny uwagi
jest cały album. Uwielbiam przestrzenne, pełne powietrza brzmienie jej głosu,
neurotyczny wokal i piękne melodie, które znowu trochę zaciągają country. Chyba
się starzeję.
W kategorii muzycznej mam w tym roku jeszcze jednego ulubieńca, ale
nie jest to odkrycie, a raczej powrót, i to powrót w niewesołych
okolicznościach. Powrót do Leonarda Cohena. Mam takie wydanie jego tekstów, w
którym w jednym tomie spotykają się on właśnie, Wysocki i Stachura. W moim
odczuciu zupełnie słusznie. To ten sam typ poetyki, zadumy i melancholii. Na
jesień – idealny, tylko trzymajcie się z daleka od mostów i wysokich budynków.
TREND
Ahaha, wcale nie będzie o chokerach i naszywkach, bo na trendach w
modzie to ja się znam co najmniej jak wilk na gwiazdach. Trendem, który
zawojował dla mnie rok 2016, jest bulletjournaling, z którym zapoznała
mnie Szarasia z bloga sharkmum – klik! (jeśli jeszcze go nie znacie, to lećcie
koniecznie!). Jak jestem jej za to wdzięczna! Od zawsze byłam maniaczką
notowania, zakreślania, tworzenia list, harmonogramów i map myśli. Efekt był
jednak taki, że później tonęłam w morzu kartek, karteluszek i notatek, a
tablica korkowa nad moim biurkiem jęczała z wysiłku jak potępiona dusza. Aż tu
zaczęłam czytać o bullet journalach i miałam ochotę walić głową o ścianę. Jak
to możliwe, że sama na to nie wpadłam? Bo bujo (jak pieszczotliwie nazywają ten
nurt zagorzali jego wyznawcy) opiera się przede wszystkim na tworzeniu… spisu
treści do notatnika. Dzięki temu możemy mieć w jednym miejscu kalendarz, listę
zakupów, plan posiłków, szczegółowy harmonogram ćwiczeń, listę rzeczy do
zrobienia w pracy i cokolwiek nam się jeszcze zamarzy. Przez to, że bujo
tworzymy w zwykłym, czystym zeszycie, nie musimy przejmować się narzuconymi
limitami miejsca. Wpisując tagi bujo lub
bulletjournal na instagramie,
otrzymacie tysiące wyników, spośród których niektóre porażają swoim kunsztem,
kreatywnością i precyzją. Piękne w tej idei jest jednak to, że
spersonalizowany, szyty na miarę dziennik bujo może być tak prosty lub
skomplikowany, jak sobie tylko zamarzycie. Internet pęka w szwach od sugestii i
gotowych szablonów „zakładek”, które możemy umieścić w swoim dzienniku, jeśli
więc (jak Szarasia i ja) czujecie potrzebę uporządkowania swojego dnia i
przejęcia kontroli nad swoim życiem, bujo może być narzędziem, które Wam w tym
wydatnie pomoże.
WYDARZENIE
Nie mogło być inaczej. Wydarzeniem roku jest dla mnie założenie bloga.
I chociaż rok zakończył się na blogu może dość niefortunnie, bo moją miesięczną
nieobecnością, to jednak taki drobiazg nie jest w stanie odebrać mu
znaczenia.
Cieszy mnie to z dwóch powodów: po pierwsze, zmusza, a przynajmniej
mobilizuje do systematycznego pisania, a – jak może ktoś już się zorientował –
ja bardzo lubię pisać. Od zawsze gdzieś tam sobie coś skrobałam, mam na
laptopie i w różnych starych zeszyciskach dziesiątki rozgrzebanych projektów,
od skromnie publicystycznych, przez wzniośle poetyckie, po nadęcie literackie.
A teraz proszę – mam swoje miejsce w sieci, gdzie mogę się regularnie
uzewnętrzniać, a że temat błahy, a czytelników garstka? Nieważne, bo to jest
moje: szczere i własne.
Drugi powód to fakt, że bloga prowadzę z osobą bardzo dla mnie bliską,
którą zły los rzucił dość ode mnie daleko. Poznałyśmy się w pracy, ale niedługo
potem Justyna wyszła za mąż i wyemigrowała do innego województwa, a umówmy
się, że to prawie jak inna galaktyka. A teraz mamy ten wspólny projekt i
pierdyliard wspólnych planów, więc się już ode mnie tak łatwo nie uwolni. Sasasa!
To tyle, jeśli chodzi o moje niekosmetyczne hity roku. Dajcie znać,
czy częściej chcielibyście czytać tego typu wpisy – przygotowanie tego sprawiło
mi masę radości :) Może to zmobilizuje mnie do bardziej sumiennego poszukiwania nowości, zwłaszcza muzycznych i filmowych, bo zdaję sobie sprawę, że w tym roku wygląda to nieco biednie...
Buziaki,
Iga
O jeny jeny jeny!!! Czuję się poruszona faktem mojej obecnosci tu! Dziekuj! A bullet journal jest wspanialym trendem i rowniez uwazam to za odkrycie roku!
OdpowiedzUsuńI tak, chcemy wiecej takich notek!!
A do ksiazek to mnie bardziej niz zachecilas, takze laduja na mojej liscie ��
A jak mogłoby Cię tu zabraknąć, skoro moje bujouzależnienie to Twoja zasługa/wina :) Książki Cię nie rozczarują, chociaż mogą wstrząsnąć - daj koniecznie znać jak wrażenia :*
Usuń