02:13

DARK SIDE OF THE MOON


Z mojego ostatniego denkowego posta (klik!) wiecie, że wykończyłam niedawno dwóch swoich podkładzianych ulubieńców: Healthy Mix od Bourjois i ColorStay od Revlonu. Jako, że byli to moi ulubieńcy, zgodnie z żelazną blogerską logiką postanowiłam… poszukać dla nich zastępstwa. Tak, tak. Nie da się tego sensownie wytłumaczyć i nie będę nawet próbować. Najwyraźniej młody i nieopierzony jeszcze blogosferyczny pasożyt zaczął już czynić nieodwracalne szkody w moim mózgu, a na pierwszy ogień poszedł ośrodek odpowiedzialny za racjonalne rozumowanie. Śpieszę więc z nowym wpisem, dopóki wiem jeszcze, do czego służy klawiatura.
  



Na fali wspomnianych poszukiwań zamienników dla HM i CS trafił do mnie kultowy już wręcz podkład True Match od L’Oreal. Przekazała mi go koleżanka (dzięki Asiu!), której się nie sprawdził, więc chętnie skorzystałam z okazji przetestowania produktu. Wcześniej jednak, a jakże, pozwoliłam sobie przeczytać, co takiego obiecuje producent. A obiecuje góry złote skąpane w perłach i diamentach, między innymi podając, że rewolucyjne połączenie czterech olejków eterycznych (…) zapewnia doskonałe rozprowadzenie podkładu, łatwość użytkowania i wyjątkowo sensoryczne doświadczenie. Podekscytowana perspektywą tych zmysłowych doznań zabrałam się do aplikowania podkładu, uzbrojona w arsenał jadowitych uwag; już widziałam oczyma wyobraźni jak rozbijam w proch i pył disnejowskie wizje producenta i… niespodzianka. To jest, bez przesady, zdarzały mi się w życiu bardziej sensoryczne doświadczenia, ale wcale nie jest źle.


Podkład ma kremową konsystencję, dość rzadką, ale nie wodnistą, rozprowadza się naprawdę przyjemnie i całkiem nieźle kryje. Po nałożeniu nawilżająca w odczuciu formuła staje się bardziej pudrowa - widać to już na zdjęciu poniżej. 


Absolutnie nie tworzy przy tym maski: ładnie wtapia się w skórę, sprawiając, że wygląda wciąż jak należąca do żywego człowieka, a nie woskowej figury. Tuż po nałożeniu daje efekt naturalnie rozświetlonej skóry, jednak ten efekt znika po przypudrowaniu, a przypudrować go trzeba – nie jest to zastygający podkład i wymaga utrwalenia pudrem, w przeciwnym razie zniknie z twarzy błyskawicznie (już robiąc zdjęcia, zostawiłam piękne smugi na aparacie).


Po przypudrowaniu w moim odczuciu traci nieco na urodzie, ale efekt nadal jest lekko satynowy, daleki od płaskiego matu i na pewno może znaleźć wielu zwolenników. Jak widzicie na poniższych zdjęciach, zarówno w świetle dziennym, jak i sztucznym prezentuje się ładnie i bardzo naturalnie…
Po lewej sam podkład, po prawej już przypudrowany
Po 10 godzinach od aplikacji, w sztucznym świetle
 …z daleka. Kiedy bowiem przyjrzałam się swojej skórze z bliska, podświadomie spodziewałam się ujrzeć  na jej powierzchni wbitą gdzieś amerykańską flagę i podskakującego Neila Armstronga. Można było bowiem łatwo ulec wrażeniu, że patrzę na powierzchnię księżyca. 


Rozszerzonych porów nie podkreślał w takim stopniu żaden podkład, który zdarzyło mi się testować. Oczywiście nie stworzył ich – tak najwyraźniej wygląda moja cera. Od podkładu za 60 zł oczekuję jednak choćby minimalnego, optycznego wygładzenia skóry, a nie bezlitosnego podkreślania i obnażania jej niedoskonałości; nie wyobrażam sobie, jak ten podkład może wyglądać na skórze przesuszonej lub naznaczonej już pierwszymi zmarszczkami. Na swego rodzaju pochwałę zasługuje fakt, że podkład jest kompletnie niewidoczny na skórze - no ale nie po to go nakładam, żeby skóra wyglądała gorzej niż bez żadnego podkładu! Oczywiście, w normalnych, życiowych okolicznościach raczej nikt, może poza dentystą, nie ogląda nas z tak bliska. Ale ten widok ciężko mi będzie wyrzucić z pamięci i raczej nie przekonam się do True Matcha. Sorry, L’Oreal.


Nie zrozumcie mnie źle – to wcale nie jest tragiczny produkt. Po przypudrowaniu zyskuje całkiem przyzwoitą trwałość i na pewno przebija pod tym względem Healthy Mix. Jeśli się ściera, robi to dyskretnie i równomiernie, dobrze trzymają się też na nim produkty do konturowania czy róż. Na pochwałę zasługuje też gama kolorystyczna. Kolor, który odziedziczyłam to 2.N Vanilla – drugi w gamie, zbliżony odcieniem do 51 Light Vanilla z Bourjois. Do mojej karnacji, wciąż lekko ocieplonej po lecie, dopasowuje się rzeczywiście idealnie. Wiele osób zarzuca mu oksydowanie, ale ja, z ręką na sercu, nic takiego nie zauważyłam. To dobra wiadomość dla prawdziwie bladoskórych – odcień 1N, najjaśniejszy w gamie, ma szansę Wam pasować. W butelce może przerażać obecność drobnego, mieniącego się na różowo i złoto shimmerku – ale nie lękajcie się, na dłoni i na twarzy jest już zupełnie niewidoczny.


Problem mam jednak z tym podkładem taki, że nie wiem za bardzo, dla kogo on został stworzony. Dla cery suchej jest moim zdaniem zbyt ciężki, dla dojrzałej – za bardzo podkreślający załamania skóry, dla trądzikowej może mieć niewystarczające krycie, a dla osób oczekujących wyrównania kolorytu – krycie niepotrzebnie mocne. Na wizażu (klik!) zbiera skrajne opinie, więc chyba nie jestem odosobniona w swoich wątpliwościach. Będę testować go jeszcze w innych warunkach, bo mimo wszystko uważam, że warto dać mu szansę. A jak jest z Wami? Są tutaj jakieś fanki True Match? Dajcie znać.


PS. Dodać też muszę, że rzadko kiedy producent tak trafnie nazywa swój produkt. Ten podkład to prawdziwy TRUE match. Obnażył całą prawdę o stanie mojej skóry. A że prawda w oczy kole... 

Buziaki,

Iga

2 komentarze:

  1. Aktualnie właśnie używam tego podkładu i pokochaliśmy się, naprawdę jeden z lepszych jakie miałam :)
    Pozdrawiam, Juliet Monroe :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To dobrze, że Tobie się sprawdza :) Może i ja z czasem się do niego przekonam. Przede wszystkim jednak powinnam chyba pomyśleć o wygładzającej bazie ;)
      Pozdrawiam!
      Iga

      Usuń

Copyright © 2016 pooderniczka , Blogger