03:07

Z PUSTEGO I SALOMON NIE NALEJE, CZYLI DENKO #1


Witajcie po krótkiej przerwie! Jak minął Wam długi weekend? Jeśli śledzicie nasz Instagram, zapewne wiecie, że u mnie było dość upiornie.

Rodzinka krwiopijców w komplecie. Fot. by niezrównana Pani Antena :)
Dobrze więc po tych przejściach z pogranicza kina gore wrócić do normalności. A cóż jest bardziej prozaicznego i powszedniego niż śmieci? Zapraszam Was zatem na przegląd moich kosmetycznych odpadków, czyli minirecenzje produktów, które zużyłam w ostatnich tygodniach.




CATRICE – TRWAŁY FLAMASTER DO BRWI, ODCIEŃ 040 Brow’dly Presents…


Mam słabość do marki Catrice. Nowości w ich asortymencie witam więc zawsze z zainteresowaniem i wiele z nich sprawdziło mi się dobrze, a nawet lepiej niż dobrze. Kiedy więc Maxineczka poleciła nowy pisak do brwi, nie minęło wiele czasu, kiedy trafił do mojej kosmetyczki. Moje brwi są zasadniczo bezobsługowe, ale czasem w ferworze walki z nadprogramowym upierzeniem zdarza mi się wyrwać o jeden włosek za dużo. Żeby więc nie straszyć dziurawymi brwiami, lubię mieć w odwodzie kredkę na czarną godzinę. Niestety. Mój pisak był chyba zdenkowany odkąd go kupiłam, a jeśli nie był zdenkowany, to z pewnością denny. Zamiast rysować precyzyjne kreski, od nowości wydawał z siebie jedynie sinobrązowe pierdnięcia, którymi mogłabym wyrysować sobie co najwyżej cienie pod oczami, ale na pewno nie brakujące włoski. Możliwe oczywiście, że trafiłam na wadliwy egzemplarz, ale rynek brwiarski jest na tyle rozbudowany, że nie będę ryzykować kolejnego spotkania z produktem Catrice. O ile więc nie dopadnie mnie pomroczność jasna i demencja starcza, nie zamierzam wracać do tego ustrojstwa.


REVLON COLORSTAY 150 Buff


Szerzej mówiłam o tym podkładzie w poście o kosmetycznych romansach (klik!), więc nie będę się tutaj roztkliwiać. Zdenkowałam go głównie dlatego, że po pierwsze, w grudniu miną dwa lata od otwarcia i nie chciałam dać mu skisnąć, a  po drugie dlatego, że moja sfochowana skóra nadawała się ostatnio do tego, żeby założyć na głowę papierowy worek. A skoro do pracy chodzić w papierowym worze nie uchodzi, to ukrywałam jej brzydkie sekrety pod Colorstayem. Czy wrócę – nie jestem pewna, bo cena w sklepach stacjonarnych osiągnęła już wymiary groteskowe, a w dodatku CS mocno mnie przesusza. Szukam alternatywy.


BOURJOIS HEALTHY MIX 51 Light Vanilla


Och, Healthy Mix! Nigdy chyba nie przestanie mnie zachwycać. Kiedy spotykamy się po dłuższym czasie, nie mogę się napatrzeć, jak zdrowo i promiennie wygląda w nim moja skóra. Uwielbiam jego zapach, jego kolor (przez ¾ roku odcień 51 jest ton w ton idealnie dopasowany do mojej skóry, a latem właściwie rezygnuję z podkładu na rzecz kremów BB/CC), konsystencję, krycie, wydajność (buteleczka wystarcza mi na pół roku, więc zaopatruję się w niego zawsze na Wielkich Promocjach w Rossmannie)… Jedynie trwałość mogłaby być lepsza, ale nie wymagajmy cudów. Na pewno wrócę!


OLEJEK Z DRZEWA HERBACIANEGO


To niezastąpiony członek mojego zespołu ratunkowego na wszelkie fochy i fumy mojej skóry. Zapach ma tak piorunujący, że leczy z kataru wszystkich w promieniu pięćdziesięciu metrów, a w odpowiednim stężeniu sądzę, że mógłby być z powodzeniem stosowany do czyszczenia armatury, ale warto zmierzyć się z jego wstrząsającą wonią po to, żeby doświadczyć jego niezwykłej antybakteryjnej mocy. Wszelkie zaognione zmiany i stany zapalne w zderzeniu z mocą drzewa herbacianego zmykają z podkulonym ogonem gdzie pieprz rośnie. Oczywiście delikatnoskórków może przesuszać, ale ja mam na niego swoje sposoby. Nakładam go solo punktowo lub włączam w skład oddziału prewencji i mieszam dwie krople z odrobiną olejku z róży rdzawej (pisałam o nim tutaj – klik!) oraz kilkoma kroplami żelu hialuronowego i aplikuję na całą twarz. Do rana wszystkie zmiany są zmumifikowane i bezbronne. Już mam kolejną buteleczkę.


KALLOS BLUEBERRY – MASKA DO WŁOSÓW


Próbowałam już kilku masek Kallos i ta plasuje się na końcu mojego prywatnego rankingu, ale nie zrozumcie mnie źle – to niezły produkt, tylko nie dla mnie. Ładnie dociążała włosy, sprawiała, że były lśniące i łatwo się rozczesywały… śmiesznie tania, poprawna maska. Problem w tym, że marka Kallos przyzwyczaiła mnie do czegoś więcej, niż tylko poprawności, dlatego następnym razem wybiorę pewnie wersję Banana, która jest moim osobistym faworytem. Niewykluczone jednak, że do jagodowej wersji kiedyś jeszcze wrócę.


DOVE OXYGEN MOISTURE – SZAMPON DO CIENKICH WŁOSÓW


Z tym szamponem to w ogóle dziwna sprawa. Otrzymałam go do testów pod koniec sierpnia i na początku byłam zachwycona. Włosy odbite od nasady, sypkie, puszyste, lśniące – no cud miód i fabryka czekolady. Potem efekt „wow” stopniowo słabł, aż osiągnął fazę efektu „meh”. Po użyciu szamponu, w duecie z odżywką z tej samej serii, z inną lub solo, moje włosy nie wyglądały świeżo nawet przez dobę (!!!). Dodatkowo do szału doprowadzało mnie opakowanie, które musiałam otwierać przy pomocy męża lub gwintu od grzejnika. Nie wiem, co się zmieniło, ale w związku z tym, że nie mam upodobania do zmieniania swojej głowy w maselniczkę, szampon Dove zostaje skierowany do prac porządkowych przy myciu pędzli. Jestem skutecznie zniechęcona.


EVELINE PRECIOUS OILS LIP SCRUB


Do przedwczesnej eksterminacji zostaje skierowany również peeling do ust Eveline, który jest dowodem na to, że chciwy (i leniwy) dwa razy traci. Nie chciało mi się iść do drogerii zaopatrzonej w asortyment Sylveco po ich sprawdzoną pomadkę z peelingiem (pisałam już o niej tutaj – klik!), więc wzięłam z półki coś, co uznałam za ciekawy zamiennik i… skucha. Peeling Eveline pachnie jak szminki z kiosku ruchu kupowane za lat szczenięcych, ma tępą, woskową formułę, która nie wchłania się w usta, ale okleja je nieprzyjemną, białą warstwą, a drobinki nie rozpuszczają się i drapią raczej niedelikatnie. Jestem na nie i potulnie wracam do Sylveco.


ISANA – ZMYWACZ DO PAZNOKCI Z OLEJKIEM PIELĘGANCYJNYM


Obecność olejku pielęgnacyjnego czy migdałowego zapachu w tym zmywaczu pozostanie dla mnie, obok pochodzenia piramid i Sfinksa, jedną z nieodgadnionych tajemnic ludzkości, ale nie zmienia to faktu, że jest to najlepszy moim zdaniem zmywacz (radzi sobie nawet z drobinkowo-piaskowo-brokatonośnymi lakierami), dostępny w dodatku o rzut kamieniem i tani jak barszcz. Nie zamierzam szukać zastępcy.


Tak wyglądają moje październikowe zużycia. Jak tam u Was z porządkami?

PS. Wszystkim, którzy zastanawiają się teraz, co ją, u licha, podkusiło, żeby prezentować publicznie swoje śmieci?, zapraszam do zapoznania się z fenomenalnym postem Agaty (klik!), w którym rozprawia się bezlitośnie ze wszystkimi dziwactwami blogosfery. Jest też mowa o denku!

Buziaki,

Iga

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 pooderniczka , Blogger