Witajcie po krótkiej przerwie! Jak minął Wam długi weekend? Jeśli
śledzicie nasz Instagram, zapewne wiecie, że u mnie było dość upiornie.
Dobrze więc po tych przejściach z pogranicza kina gore wrócić do
normalności. A cóż jest bardziej prozaicznego i powszedniego niż śmieci?
Zapraszam Was zatem na przegląd moich kosmetycznych odpadków, czyli minirecenzje
produktów, które zużyłam w ostatnich tygodniach.
CATRICE – TRWAŁY FLAMASTER DO BRWI, ODCIEŃ 040 Brow’dly Presents…
Mam słabość do marki Catrice. Nowości w ich asortymencie witam więc
zawsze z zainteresowaniem i wiele z nich sprawdziło mi się dobrze, a
nawet lepiej niż dobrze. Kiedy więc Maxineczka poleciła nowy pisak do brwi, nie
minęło wiele czasu, kiedy trafił do mojej kosmetyczki. Moje brwi są zasadniczo
bezobsługowe, ale czasem w ferworze walki z nadprogramowym upierzeniem zdarza
mi się wyrwać o jeden włosek za dużo. Żeby więc nie straszyć dziurawymi
brwiami, lubię mieć w odwodzie kredkę na czarną godzinę. Niestety. Mój
pisak był chyba zdenkowany odkąd go kupiłam, a jeśli nie był zdenkowany, to z
pewnością denny. Zamiast rysować precyzyjne kreski, od nowości wydawał z siebie
jedynie sinobrązowe pierdnięcia, którymi mogłabym wyrysować sobie co najwyżej
cienie pod oczami, ale na pewno nie brakujące włoski. Możliwe oczywiście, że
trafiłam na wadliwy egzemplarz, ale rynek brwiarski jest na tyle rozbudowany,
że nie będę ryzykować kolejnego spotkania z produktem Catrice. O ile więc nie
dopadnie mnie pomroczność jasna i demencja starcza, nie zamierzam wracać do tego ustrojstwa.
REVLON COLORSTAY 150 Buff
Szerzej mówiłam o tym podkładzie w poście o kosmetycznych romansach (klik!), więc nie będę się tutaj roztkliwiać. Zdenkowałam go głównie dlatego,
że po pierwsze, w grudniu miną dwa lata od otwarcia i nie chciałam dać mu
skisnąć, a po drugie dlatego, że moja
sfochowana skóra nadawała się ostatnio do tego, żeby założyć na głowę papierowy
worek. A skoro do pracy chodzić w papierowym worze nie uchodzi, to ukrywałam
jej brzydkie sekrety pod Colorstayem. Czy wrócę – nie jestem pewna, bo cena w
sklepach stacjonarnych osiągnęła już wymiary groteskowe, a w dodatku CS mocno
mnie przesusza. Szukam alternatywy.
BOURJOIS HEALTHY MIX 51 Light Vanilla
Och, Healthy Mix! Nigdy chyba nie przestanie mnie zachwycać. Kiedy
spotykamy się po dłuższym czasie, nie mogę się napatrzeć, jak zdrowo i
promiennie wygląda w nim moja skóra. Uwielbiam jego zapach, jego kolor (przez ¾
roku odcień 51 jest ton w ton idealnie dopasowany do mojej skóry, a latem
właściwie rezygnuję z podkładu na rzecz kremów BB/CC), konsystencję, krycie, wydajność
(buteleczka wystarcza mi na pół roku, więc zaopatruję się w niego zawsze na
Wielkich Promocjach w Rossmannie)… Jedynie trwałość mogłaby być lepsza,
ale nie wymagajmy cudów. Na pewno wrócę!
OLEJEK Z DRZEWA HERBACIANEGO
To niezastąpiony członek mojego zespołu ratunkowego na wszelkie fochy
i fumy mojej skóry. Zapach ma tak piorunujący, że leczy z kataru wszystkich w
promieniu pięćdziesięciu metrów, a w odpowiednim stężeniu sądzę, że mógłby być
z powodzeniem stosowany do czyszczenia armatury, ale warto zmierzyć się z jego
wstrząsającą wonią po to, żeby doświadczyć jego niezwykłej antybakteryjnej
mocy. Wszelkie zaognione zmiany i stany zapalne w zderzeniu z mocą drzewa
herbacianego zmykają z podkulonym ogonem gdzie pieprz rośnie. Oczywiście
delikatnoskórków może przesuszać, ale ja mam na niego swoje sposoby. Nakładam
go solo punktowo lub włączam w skład oddziału prewencji i mieszam dwie krople z
odrobiną olejku z róży rdzawej (pisałam o nim tutaj – klik!) oraz kilkoma
kroplami żelu hialuronowego i aplikuję na całą twarz. Do rana wszystkie zmiany
są zmumifikowane i bezbronne. Już mam
kolejną buteleczkę.
KALLOS BLUEBERRY – MASKA DO WŁOSÓW
Próbowałam już kilku masek Kallos i ta plasuje się na końcu mojego
prywatnego rankingu, ale nie zrozumcie mnie źle – to niezły produkt, tylko nie
dla mnie. Ładnie dociążała włosy, sprawiała, że były lśniące i łatwo się
rozczesywały… śmiesznie tania, poprawna maska. Problem w tym, że marka Kallos
przyzwyczaiła mnie do czegoś więcej, niż tylko poprawności, dlatego następnym
razem wybiorę pewnie wersję Banana, która jest moim osobistym faworytem.
Niewykluczone jednak, że do jagodowej wersji kiedyś jeszcze wrócę.
DOVE OXYGEN MOISTURE – SZAMPON DO CIENKICH WŁOSÓW
Z tym szamponem to w ogóle dziwna sprawa. Otrzymałam go do testów pod
koniec sierpnia i na początku byłam zachwycona. Włosy odbite od nasady, sypkie,
puszyste, lśniące – no cud miód i fabryka czekolady. Potem efekt „wow”
stopniowo słabł, aż osiągnął fazę efektu „meh”. Po użyciu szamponu, w duecie z
odżywką z tej samej serii, z inną lub solo, moje włosy nie wyglądały świeżo
nawet przez dobę (!!!). Dodatkowo do szału doprowadzało mnie opakowanie, które
musiałam otwierać przy pomocy męża lub gwintu od grzejnika. Nie wiem, co się
zmieniło, ale w związku z tym, że nie mam upodobania do zmieniania swojej głowy
w maselniczkę, szampon Dove zostaje skierowany do prac porządkowych przy myciu
pędzli. Jestem skutecznie zniechęcona.
EVELINE PRECIOUS OILS LIP SCRUB
Do przedwczesnej eksterminacji zostaje skierowany również peeling do
ust Eveline, który jest dowodem na to, że chciwy (i leniwy) dwa razy traci. Nie
chciało mi się iść do drogerii zaopatrzonej w asortyment Sylveco po ich sprawdzoną
pomadkę z peelingiem (pisałam już o niej tutaj – klik!), więc wzięłam z półki coś,
co uznałam za ciekawy zamiennik i… skucha. Peeling Eveline pachnie jak szminki
z kiosku ruchu kupowane za lat szczenięcych, ma tępą, woskową formułę, która
nie wchłania się w usta, ale okleja je nieprzyjemną, białą warstwą, a drobinki
nie rozpuszczają się i drapią raczej niedelikatnie. Jestem na nie i potulnie wracam do Sylveco.
ISANA – ZMYWACZ DO PAZNOKCI Z OLEJKIEM PIELĘGANCYJNYM
Obecność olejku pielęgnacyjnego czy migdałowego zapachu w tym zmywaczu
pozostanie dla mnie, obok pochodzenia piramid i Sfinksa, jedną z nieodgadnionych
tajemnic ludzkości, ale nie zmienia to faktu, że jest to najlepszy moim zdaniem zmywacz
(radzi sobie nawet z drobinkowo-piaskowo-brokatonośnymi lakierami), dostępny w
dodatku o rzut kamieniem i tani jak barszcz. Nie zamierzam szukać zastępcy.
Tak wyglądają moje październikowe zużycia. Jak tam u Was z porządkami?
PS. Wszystkim, którzy zastanawiają się teraz, co ją, u licha, podkusiło, żeby prezentować publicznie swoje śmieci?,
zapraszam do zapoznania się z fenomenalnym postem Agaty (klik!), w którym
rozprawia się bezlitośnie ze wszystkimi dziwactwami blogosfery. Jest też mowa o
denku!
Buziaki,
Iga
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz