Kochani,
zanim zacznę swoje wynurzenia o kosmetycznych perełkach ostatnich
tygodni, muszę – zgodnie z duchem czasów, w końcu jutro Środa Popielcowa – posypać głowę popiołem i
pokajać się co nieco. Takie miałam szumne plany, takie piękne, a co więcej,
wydawały mi się zupełnie realne, kiedy obiecywałam Wam w styczniu dwa posty w
tygodniu. Niestety, w ostatnich dniach zaczęły mnie doganiać i kąsać po tyłku
różne rozgrzebane sprawy zawodowe i prywatne, mniej i bardziej pilne
zobowiązania, nagle okazało się, że doba jest dziwnie sztywna i nierozciągliwa,
a mnie na wywiązanie się z wszystkich obowiązków zwyczajnie brakuje czasu. Mam obecnie nad głową aż trzy topory, w postaci pełnego etatu, umowy o dzieło i macierzyństwa, że o innych dodatkowych zajęciach nie wspomnę. Wobec powyższego, w odstawkę poszedł blog, ale tylko dlatego, że nie chciałam serwować Wam
nieprzemyślanych, krótkich wpisów, których nawet ja sama nie miałabym ochoty
czytać po opublikowaniu. Wiem, że stałych Czytelników naszego bloga jest na tym
etapie niewielkie grono, ale nie chciałabym tej małej grupy raczyć jakąś
szmirą spisaną na kolanie.
Dlatego powracam po dłuższej przerwie, tym razem bez szumnych
deklaracji, za to z mocnym postanowieniem poprawy i obietnicą, że będę starała
się zachować regularność wpisów.
Po tym przydługim i nieco ponurym wstępie, mogę już tylko zaprosić Was
do dalszej części posta, który, gwarantuję, będzie już miał mniej wspólnego z klęczeniem
na grochu i szatą pokutną.
Zorientowałam się w tym dopiero przygotowując dzisiejszy wpis, bo
zakupy kosmetyczne robiłam w ostatnich tygodniach bez planu i większej myśli
przewodniej. Ot, czegoś mi brakowało, to dokupowałam, ewentualnie ulegałam
nieodpartym szatańskim podszeptom płynącym od sklepowych półek i wrzucałam do
koszyka kolejne absolutnie mi niezbędne do życia eee, hmm, produkty do ust. A
tymczasem okazało się, że cichcem i podstępem do mojej łazienki i toaletki
wprosiła się wiosna. Więcej, rozgościła się na całego, rozpostarła swe obfite
wdzięki i podporządkowała sobie całe pozimowo zatęchłe otoczenie. Nie ma już w
moim kosmetycznym uniwersum śladu po zimowych, otulających, ciężkich zapachach,
tłustych mazidłach i innych wynalazkach, które miały uczynić zimowe miesiące
znośnymi. A co je zastąpiło? Sprawdźcie sami.
BIELENDA ROSE SERUM
Powtórzę się już po raz tysięczny (a przynajmniej trzeci), ale olejek różany jest stworzony dla mojej cery i nie zdarzyło się jeszcze, żeby produkt z (choćby szczątkową) zawartością tej substancji jakoś mi zaszkodził. Serum z Bielendy rekomendowane jest do stosowania głównie na noc, ale ja używam go przede wszystkim na dzień, bo wieczory dzielę uczciwie między serum i dwa inne produkty. Nie mam niby skóry szczególnie wymagającej nawilżania, ale to serum sprawdza mi się wyśmienicie w codziennym stosowaniu i nie widzę potrzeby, by to zmieniać. Mimo zawartości olejków, produkt wchłania się szybko i pozostawia skórę aksamitnie miękką i rozjaśnioną. Jestem oczarowana.
BOURJOIS SOUFFLE DE VELVET 06 Cherry Leaders
Ten produkt Bourjois to młodsza siostra osławionej pomadki w płynie
Rouge Edition Velvet, której z pewnością nikomu nie trzeba przedstawiać. Wersja
„souffle” miała być z założenia lżejszą wersją słynnej siostry: o mniejszym kryciu
i pastelowym wykończeniu. Jeszcze kilka miesięcy temu pytałabym, po kiego
grzyba komu pomadka matowa o niepełnym kryciu? A jednak jest w tym jakiś sens i
główna przyczyna tego, dlaczego Cherry
Leaders ma szansę stać się moim hitem przedwiośnia.
Okej, okej, to zdjęcie na pewno Was nie przekona, więc po prostu spróbujcie same! |
Pomadka daje przepiękny, półtransparentny kolor, który naprawdę może
śmiało udawać naturalną barwę naszych warg. Raczej nie przypadnie więc do gustu
miłośniczkom wyrysowanych perfekcyjnie ust o intensywnych kolorach, ale na
pewno spodoba się fankom „makeup-no makeup” i naturalnego looku. W palecie
kolorystycznej znajduje się 8 kolorów w odcieniach różu, pomarańczu i
czerwieni i jest to ze strony Bourjois troszkę strzał w kolano, bo na ustach,
ze względu na swoją niewielką pigmentację, wszystkie prezentują się dość
podobnie – sprawdźcie zresztą same.
Zgodnie ze swoją nazwą, suflet Bourjois ma leciutką konsystencję, ale
nakłada się łatwo, równo i bez smug. Ode mnie produkt dostaje też plusa za to,
że do jego aplikacji nie jest potrzebna suwmiarka i kosmiczne technologie –
półtransparentna formuła wiele Wam wybaczy. Dajcie sufletowi szansę, może i Was
oczaruje.
BIELENDA MAKE-UP ACADEMY PEARL BASE
Baza od Bielendy dostaje ode mnie piątkę już za sam wygląd. Sięgając
co rano po fiolkę z zatopionymi w przejrzystym żelu różowymi perełkami, od razu
czuję się lepiej. I może na tym polega całe działanie bazy, bo obiecanego
wyrównania kolorytu niestety nie uświadczyłam. Jestem jednak w stanie jej to
wybaczyć, bo zaaplikowana na poranny krem (w moim przypadku jest to serum z
Avy, które niestety do tytanów nawilżania nie należy) utrzymuje optymalny
poziom nawilżenia i nie daje zrobić mojej skórze żadnej krzywdy, nawet gdy na
wierzch położę ekstremalnie obsuszający podkład Catrice.
NUXE REVE DE MIEL
Kolejny w tym zestawieniu produkt do ust to znany wszystkim
ustomaniaczkom balsam Nuxe. Mam go przy łóżku od początku grudnia i tylko
dzięki niemu w tym roku ominęła mnie przyjemność zmagania się z suchymi
łupinkami zamiast ust. A uwierzcie, nie oszczędzałam ich. Od grudnia całymi
dniami nosiłam usta umalowane matową pomadką HD Inglota (pisałam o niej tutaj - klik!),
która była i nadal jest cudowna, ale jak to bywa z matowymi płynnymi szminkami –
obsuszała je jak szatan. Tylko znajomość z Nuxem ocaliła mnie od zmiany ust w
pustynny step. W czasie lutowych wiatrod i wichur balsam Nuxe był więc
niezastąpiony. A w dodatku pachnie miodem i cytryną!
ORGANIC SHOP BODY DESSERTS STRAWBERRY JAM
Kiedy mój mąż zobaczył na krawędzi wanny wielki słój peelingu z
Organic Shop, zakrzyknął strasznym głosem: po
co Ci dżem pod prysznicem? I to właściwie wystarczy za cały komentarz.
Peeling z serii Body Desserts pachnie jak dżem, wygląda jak dżem (ma nawet całe
kawałki owoców) i w ogóle gotowa jestem się założyć, że smakuje jak dżem, bo po
prostu jest dżemem (ale nie, nie próbowałam).
Grube drobiny cukru zdzierają przyzwoicie, a stojące wysoko w składzie naturalne oleje pozostawiają skórę miękką i nawilżoną. Oleje pod wpływem wody zmieniają się w białą emulsję, która delikatnie myje skórę, nie pozostawiając jej oblepionej parafinową okleiną. Za 450 ml peelingu zapłaciłam 30 zł i nie żałuję. Polecam serdecznie, ale kąpcie się tylko po posiłku, żeby oprzeć się pokusie polizania wieczka.
Grube drobiny cukru zdzierają przyzwoicie, a stojące wysoko w składzie naturalne oleje pozostawiają skórę miękką i nawilżoną. Oleje pod wpływem wody zmieniają się w białą emulsję, która delikatnie myje skórę, nie pozostawiając jej oblepionej parafinową okleiną. Za 450 ml peelingu zapłaciłam 30 zł i nie żałuję. Polecam serdecznie, ale kąpcie się tylko po posiłku, żeby oprzeć się pokusie polizania wieczka.
MINCER PHARMA KOJĄCY OLEJEK DO MYCIA TWARZY ANTI-ALLERGIC
Wygląda na to, że jestem definitywnie i na zawsze stracona dla
tradycyjnych metod zmywania makijażu. Kiedy ostatnio musiałam wykończyć dwie
pod rząd butelki płynu micelarnego
(najpierw było to straszliwe Evree - klik!, a ostatnio Ziaja), poważnie rozważałam utopienie ich w sedesie. Olejki
wygrywają dla mnie pod każdym względem: nie wymagają pocierania, można wykonać
demakijaż gołą ręką, pięknie rozpuszczają najmocniejszy makijaż, a dodatkowo
pielęgnują. Nie inaczej jest z olejkiem Mincer Pharmy. W kontakcie z wodą
zmienia się w białą emulsję, która piorunem rozprawia się z każdym makijażem i
pozostawia buzię miękką i nie ściągniętą. Maleńka ilość, nalana w zagłębienie
dłoni, wystarcza na umycie całej twarzy i szyi. Mimo swojej tłustej
konsystencji olejek nie zostawia mi mgły na oczach, co jest moją zmorą przy
próbach zdenkowania masła oczyszczającego TBS. Naklejka na opakowaniu niestety
nie była przygotowana na spotkanie ze swoją tłustą zawartością, ale to jedyny
minus, jaki dostrzegam.
I to już wszystkie moje odkrycia ostatnich tygodni! Znacie jakieś? A
może polecicie coś wartego wypróbowania? Wciąż szukam świętego Graala wśród
kremów na dzień – czekam na Wasze propozycje.
Buziaki,
Iga
Kiedyś podobne produkty produkował the Body Shop... Kupiłam Scrub malinowy. Pachniał jak najsmaczniejszy mus malinowy jaki kiedykolwiek przyszło mi wąchać, w środku wesoło przewijały się duże ilości maleńkich malinowych pesteczek... Nie pozostało mi nic innego jak spróbować.
OdpowiedzUsuńNie polecam.
Dzięki za ostrzeżenie Szarasiu! Już miałam nieść świeże bułeczki pod prysznic...
UsuńZ Nuxe mam żel do twarzy i jest rewelacyjny:) !!! Świetnie usuwa resztki makijażu z twarzy! Polecam Ci serdecznie :) Zaciekawiłaś mnie tym mazidłem do ust...:)
OdpowiedzUsuńMuszę w takim razie rozejrzeć się za tym żelem kiedy tylko uporam się z Green Pharmacy. Z Nuxe kusi mnie jeszcze ich suchy olejek - znasz go? Podobno pachnie lepiej niż Monoi!
UsuńMam suchy olejek z nuxe, ale nie powiedziałabym, że pachnie lepiej od Monoi. Bardziej kojarzy mi się z pudrowym zapachem za czasów naszych babć :p Ale polecam bo jest naprawdę fajny.
Usuń