05:57

KOSMETYCZNE ODKRYCIA PRZEDWIOŚNIA


Kochani,
zanim zacznę swoje wynurzenia o kosmetycznych perełkach ostatnich tygodni, muszę – zgodnie z duchem czasów, w końcu jutro Środa Popielcowa – posypać głowę popiołem i pokajać się co nieco. Takie miałam szumne plany, takie piękne, a co więcej, wydawały mi się zupełnie realne, kiedy obiecywałam Wam w styczniu dwa posty w tygodniu. Niestety, w ostatnich dniach zaczęły mnie doganiać i kąsać po tyłku różne rozgrzebane sprawy zawodowe i prywatne, mniej i bardziej pilne zobowiązania, nagle okazało się, że doba jest dziwnie sztywna i nierozciągliwa, a mnie na wywiązanie się z wszystkich obowiązków zwyczajnie brakuje czasu. Mam obecnie nad głową aż trzy topory, w postaci pełnego etatu, umowy o dzieło i macierzyństwa, że o innych dodatkowych zajęciach nie wspomnę. Wobec powyższego, w odstawkę poszedł blog, ale tylko dlatego, że nie chciałam serwować Wam nieprzemyślanych, krótkich wpisów, których nawet ja sama nie miałabym ochoty czytać po opublikowaniu. Wiem, że stałych Czytelników naszego bloga jest na tym etapie niewielkie grono, ale nie chciałabym tej małej grupy raczyć jakąś szmirą spisaną na kolanie.
Za dużo na głowie
Dlatego powracam po dłuższej przerwie, tym razem bez szumnych deklaracji, za to z mocnym postanowieniem poprawy i obietnicą, że będę starała się zachować regularność wpisów.

Po tym przydługim i nieco ponurym wstępie, mogę już tylko zaprosić Was do dalszej części posta, który, gwarantuję, będzie już miał mniej wspólnego z klęczeniem na grochu i szatą pokutną.

Zorientowałam się w tym dopiero przygotowując dzisiejszy wpis, bo zakupy kosmetyczne robiłam w ostatnich tygodniach bez planu i większej myśli przewodniej. Ot, czegoś mi brakowało, to dokupowałam, ewentualnie ulegałam nieodpartym szatańskim podszeptom płynącym od sklepowych półek i wrzucałam do koszyka kolejne absolutnie mi niezbędne do życia eee, hmm, produkty do ust. A tymczasem okazało się, że cichcem i podstępem do mojej łazienki i toaletki wprosiła się wiosna. Więcej, rozgościła się na całego, rozpostarła swe obfite wdzięki i podporządkowała sobie całe pozimowo zatęchłe otoczenie. Nie ma już w moim kosmetycznym uniwersum śladu po zimowych, otulających, ciężkich zapachach, tłustych mazidłach i innych wynalazkach, które miały uczynić zimowe miesiące znośnymi. A co je zastąpiło? Sprawdźcie sami.



BIELENDA ROSE SERUM
   

Powtórzę się już po raz tysięczny (a przynajmniej trzeci), ale olejek różany jest stworzony dla mojej cery i nie zdarzyło się jeszcze, żeby produkt z (choćby szczątkową) zawartością tej substancji jakoś mi zaszkodził. Serum z Bielendy rekomendowane jest do stosowania głównie na noc, ale ja używam go przede wszystkim na dzień, bo wieczory dzielę uczciwie między serum i dwa inne produkty. Nie mam niby skóry szczególnie wymagającej nawilżania, ale to serum sprawdza mi się wyśmienicie w codziennym stosowaniu i nie widzę potrzeby, by to zmieniać. Mimo zawartości olejków, produkt wchłania się szybko i pozostawia skórę aksamitnie miękką i rozjaśnioną. Jestem oczarowana.




BOURJOIS SOUFFLE DE VELVET 06 Cherry Leaders


Ten produkt Bourjois to młodsza siostra osławionej pomadki w płynie Rouge Edition Velvet, której z pewnością nikomu nie trzeba przedstawiać. Wersja „souffle” miała być z założenia lżejszą wersją słynnej siostry: o mniejszym kryciu i pastelowym wykończeniu. Jeszcze kilka miesięcy temu pytałabym, po kiego grzyba komu pomadka matowa o niepełnym kryciu? A jednak jest w tym jakiś sens i główna przyczyna tego, dlaczego Cherry Leaders ma szansę stać się moim hitem przedwiośnia.
Okej, okej, to zdjęcie na pewno Was nie przekona, więc po prostu spróbujcie same!
Pomadka daje przepiękny, półtransparentny kolor, który naprawdę może śmiało udawać naturalną barwę naszych warg. Raczej nie przypadnie więc do gustu miłośniczkom wyrysowanych perfekcyjnie ust o intensywnych kolorach, ale na pewno spodoba się fankom „makeup-no makeup” i naturalnego looku. W palecie kolorystycznej znajduje się 8 kolorów w odcieniach różu, pomarańczu i czerwieni i jest to ze strony Bourjois troszkę strzał w kolano, bo na ustach, ze względu na swoją niewielką pigmentację, wszystkie prezentują się dość podobnie – sprawdźcie zresztą same.


Zgodnie ze swoją nazwą, suflet Bourjois ma leciutką konsystencję, ale nakłada się łatwo, równo i bez smug. Ode mnie produkt dostaje też plusa za to, że do jego aplikacji nie jest potrzebna suwmiarka i kosmiczne technologie – półtransparentna formuła wiele Wam wybaczy. Dajcie sufletowi szansę, może i Was oczaruje.




BIELENDA MAKE-UP ACADEMY PEARL BASE
  

Baza od Bielendy dostaje ode mnie piątkę już za sam wygląd. Sięgając co rano po fiolkę z zatopionymi w przejrzystym żelu różowymi perełkami, od razu czuję się lepiej. I może na tym polega całe działanie bazy, bo obiecanego wyrównania kolorytu niestety nie uświadczyłam. Jestem jednak w stanie jej to wybaczyć, bo zaaplikowana na poranny krem (w moim przypadku jest to serum z Avy, które niestety do tytanów nawilżania nie należy) utrzymuje optymalny poziom nawilżenia i nie daje zrobić mojej skórze żadnej krzywdy, nawet gdy na wierzch położę ekstremalnie obsuszający podkład Catrice.




NUXE REVE DE MIEL
  

Kolejny w tym zestawieniu produkt do ust to znany wszystkim ustomaniaczkom balsam Nuxe. Mam go przy łóżku od początku grudnia i tylko dzięki niemu w tym roku ominęła mnie przyjemność zmagania się z suchymi łupinkami zamiast ust. A uwierzcie, nie oszczędzałam ich. Od grudnia całymi dniami nosiłam usta umalowane matową pomadką HD Inglota (pisałam o niej tutaj - klik!), która była i nadal jest cudowna, ale jak to bywa z matowymi płynnymi szminkami – obsuszała je jak szatan. Tylko znajomość z Nuxem ocaliła mnie od zmiany ust w pustynny step. W czasie lutowych wiatrod i wichur balsam Nuxe był więc niezastąpiony. A w dodatku pachnie miodem i cytryną!


ORGANIC SHOP BODY DESSERTS STRAWBERRY JAM
   

Kiedy mój mąż zobaczył na krawędzi wanny wielki słój peelingu z Organic Shop, zakrzyknął strasznym głosem: po co Ci dżem pod prysznicem? I to właściwie wystarczy za cały komentarz. Peeling z serii Body Desserts pachnie jak dżem, wygląda jak dżem (ma nawet całe kawałki owoców) i w ogóle gotowa jestem się założyć, że smakuje jak dżem, bo po prostu jest dżemem (ale nie, nie próbowałam). 



Grube drobiny cukru zdzierają przyzwoicie, a stojące wysoko w składzie naturalne oleje pozostawiają skórę miękką i nawilżoną. Oleje pod wpływem wody zmieniają się w białą emulsję, która delikatnie myje skórę, nie pozostawiając jej oblepionej parafinową okleiną. Za 450 ml peelingu zapłaciłam 30 zł i nie żałuję. Polecam serdecznie, ale kąpcie się tylko po posiłku, żeby oprzeć się pokusie polizania wieczka.


MINCER PHARMA KOJĄCY OLEJEK DO MYCIA TWARZY ANTI-ALLERGIC
  

Wygląda na to, że jestem definitywnie i na zawsze stracona dla tradycyjnych metod zmywania makijażu. Kiedy ostatnio musiałam wykończyć dwie pod rząd  butelki płynu micelarnego (najpierw było to straszliwe Evree - klik!, a ostatnio Ziaja), poważnie rozważałam utopienie ich w sedesie. Olejki wygrywają dla mnie pod każdym względem: nie wymagają pocierania, można wykonać demakijaż gołą ręką, pięknie rozpuszczają najmocniejszy makijaż, a dodatkowo pielęgnują. Nie inaczej jest z olejkiem Mincer Pharmy. W kontakcie z wodą zmienia się w białą emulsję, która piorunem rozprawia się z każdym makijażem i pozostawia buzię miękką i nie ściągniętą. Maleńka ilość, nalana w zagłębienie dłoni, wystarcza na umycie całej twarzy i szyi. Mimo swojej tłustej konsystencji olejek nie zostawia mi mgły na oczach, co jest moją zmorą przy próbach zdenkowania masła oczyszczającego TBS. Naklejka na opakowaniu niestety nie była przygotowana na spotkanie ze swoją tłustą zawartością, ale to jedyny minus, jaki dostrzegam.


I to już wszystkie moje odkrycia ostatnich tygodni! Znacie jakieś? A może polecicie coś wartego wypróbowania? Wciąż szukam świętego Graala wśród kremów na dzień – czekam na Wasze propozycje.

Buziaki,
Iga

5 komentarzy:

  1. Kiedyś podobne produkty produkował the Body Shop... Kupiłam Scrub malinowy. Pachniał jak najsmaczniejszy mus malinowy jaki kiedykolwiek przyszło mi wąchać, w środku wesoło przewijały się duże ilości maleńkich malinowych pesteczek... Nie pozostało mi nic innego jak spróbować.
    Nie polecam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za ostrzeżenie Szarasiu! Już miałam nieść świeże bułeczki pod prysznic...

      Usuń
  2. Z Nuxe mam żel do twarzy i jest rewelacyjny:) !!! Świetnie usuwa resztki makijażu z twarzy! Polecam Ci serdecznie :) Zaciekawiłaś mnie tym mazidłem do ust...:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muszę w takim razie rozejrzeć się za tym żelem kiedy tylko uporam się z Green Pharmacy. Z Nuxe kusi mnie jeszcze ich suchy olejek - znasz go? Podobno pachnie lepiej niż Monoi!

      Usuń
    2. Mam suchy olejek z nuxe, ale nie powiedziałabym, że pachnie lepiej od Monoi. Bardziej kojarzy mi się z pudrowym zapachem za czasów naszych babć :p Ale polecam bo jest naprawdę fajny.

      Usuń

Copyright © 2016 pooderniczka , Blogger