A było to tak… Miałam akurat dwa
dni wolne, dziatwa grzecznie pozwoliła się odstawić do żłobka, a mąż równie
grzecznie pocwałował do pracy. Wobec tego postanowiłam zrobić porządki. Ale
takie na całego! Mycie okien, pranie pościeli, jesienne porządki w szafach. No
i ani się obejrzałam, a już byłam w połowie piątego sezonu Plotkary. Wiem, wiem. To moja mała guilty pleasure, tuż obok
wyjadania masła orzechowego łyżką ze słoika. Okna przecież nie zając, a ja
musiałam, MUSIAŁAM wiedzieć, czy Blair będzie w końcu z Chuckiem, czy nie.
Problem, że główne bohaterki Plotkary,
poza tym, że chodzą w Blahnikach i Guccich, wyglądają też tak:
Oczywiście, moje włosy nigdy nie
będą tak nienagannie niesforne jak Blake Lively, a cera tak promienna jak u
Leighton Meester. Ale może mogłabym mieć chociaż równie olśniewające, soczyste
usta?
Opętana tą myślą, kurcgalopkiem
pognałam do swojej szafki z kosmetykami i wkrótce triumfalnie wydobyłam
z niej zapomniane już dawno błyszczyki do ust. Oba odeszły w niepamięć na fali
wygenerowanej przez blogi i vlogi miłości do matowych produktów, i tak by tam
sobie dogorywały smętnie, oczekując w zapomnieniu na kosmetyczną emeryturę, gdyby
nie Blair, Serena i ich połyskliwe usta. Oba też, ku mojemu zdziwieniu, wskutek
tej banicji nie straciły na jakości, toteż zaraz przeprowadziły się do mojej
torebki.
Całą noc prześladowały mnie wizje
mężczyzn łysiejących z pożądania oraz kobiet pomarszczonych ze złości i
zazdrości na widok moich nieskazitelnych, kuszących ust. Rano, kończąc
łazienkowe ablucje, minimalistyczny makijaż wykończyłam staranną i obfitą
aplikacją obu błyszczyków.
A potem wyszłam z domu.
Już na schodach nowym,
połyskliwym makijażem, zainteresował się mój roczny synek, który, korzystając z
chwili nieuwagi, chwycił mnie najpierw za usta, a zaraz potem za nos.
Zanim dotarłam na parter, wyglądałam już jak Rudolf, czerwononosy renifer, a co
najmniej jak Rudolf, uczestnik całonocnej libacji przy koksowniku.
Ale mojego synka tego dnia
postanowiła wspomóc również aura. Bo tuż po przekroczeniu progu w moją twarz
uderzyła wspaniała październikowa rozpierducha, porywając starannie nieuczesane
włosy w diabelski taniec. A każdy kosmyk porwany do namiętnego passo doble z
wichurą, składał pełen uwielbienia pocałunek na moich świeżo pomalowanych
ustach. Niech was kule biją, producenci błyszczyków o nieklejącej formule! Usta
może się do siebie nie kleją, za to włosy do nich – bezbłędnie. Mając na jednej
ręce dziecko, a w drugiej parasolkę, nie dysponowałam już kończyną, która
pozwoliłaby mi odgarniać włosy, dlatego miotane wiatrem kosmyki smagały mnie po
całej twarzy, roznosząc po niej ślady błyszczyku. A dodam, że uzyskana
mieszanka miała kolor świeżych malin, szlag by ją. Dzięki temu, zanim znalazłam
się w pracy, wyglądałam już jakby podrapał mnie wściekły kot, a olśniewające
potencjalnie usta odeszły w głęboką niepamięć.
Może powtórzę eksperyment, jak
przestanie wiać. Lub kiedy ogolę się na zapałkę. Póki co wracam z podkulonym
ogonkiem do matowych, supertrwałych pomadek, których ani wiatr, ani dziecięce
rączki, a czasem nawet i płyn do demakijażu nie są w stanie ruszyć z miejsca.
PS. W niewdzięcznej roli
mordoklejków wystąpiły bogu ducha winne: Maybelline
Color Sensational Shine Gloss w kolorze 360 Stellar
Berry i Bourjois Effet 3D Gloss w kolorze 51 Rose chimeric.
A jak Wam daje się we znaki pogoda? Dajcie znać :)
Buziaki,
Iga
Niniejszym czynie probe trzecia.
OdpowiedzUsuńOtoz to jest jeden z wielu powodow dla ktorych na moich ustach gosci cokolwiek. Pozostale powody to fakt, ze takie usta dzialaja magnetycznie- szczegolnie na jasne czesci ubioru, chocby z zalozenia, byly skrajnie oddalone od nich(np. Skarpety). No i istnieje tez mozliwosc, ze moj poziom zaawansowania w aplikacji mozna okreslic obrazowo jako plankton...
Szarasiu, na pewno nie jest tak źle! A jeśli jest, to zapraszam na korepetycje, chociaż nie ręczę za skutki uboczne typu kompulsywne zakupy i pękająca w szwach kosmetyczka...
Usuń