Jakoś ostatnio nic mi nie szło,
wiecie? Moja skóra, włosy i samopoczucie wracają do chwiejnej równowagi po
odstawieniu tabletek antykoncepcyjnych (wiem, wiem – SamoZło, ale to temat na
inny wpis). W pracy zaatakował mnie przedwczesny syndrom Snu Zimowego, w
związku z czym zaraz po wejściu do biura miałam ochotę wczołgać się pod stół i
tam przeleżeć do kwietnia. A na domiar złego Młody ledwo się wykaraskał z
przeziębienia, już po jednym dniu w żłobku zaczął siąkać nosem. Ogólne poczucie własnej dodupności i beznadziei zrobiło ze mnie cień mnie samej. I wtedy
przypomniałam sobie o nim…
Ale po kolei.
GDY NIC SIĘ NIE KLEI
Oj, robiło mi moje ciało pod
górkę ostatnio! Moje włosy, nie dość, że nagle wróciły do stanu, w którym muszę
je myć codziennie, to jeszcze kolektywnie odmówiły współpracy. Rewolucję
poprowadziła moja grzywka, która po nocnym spoczynku stała na baczność,
wyprostowana jak Gwardia Królewska pod Pałacem Buckingham.
Wkrótce do ruchu niepodległościowego
dołączyła reszta czupryny, dzieląc się na frakcję obstrukcyjną (to ta część
włosów, która po nocy leżała plackiem rozpłaszczona na potylicy, popiskując Pie&^*lę, nie robię) oraz anarchistyczną
(to te z włosów, które aspirowały do utworzenia na mojej głowie bezpiecznej
przystani dla wron i innego dzikiego ptactwa). Efekt był mniej więcej taki:
Już byłam gotowa zaprowadzić
wszystkie te niepokorne włosięta na gilotynę, kiedy do buntu przyłączyła się moja
cera. Najwyraźniej postanowiła przypomnieć mi lata szczenięce i zaatakowała
wysypem podskórnych paskudztw, które co ranka radośnie oznajmiały mi swoją
obecność. Rewolta zataczała coraz szersze kręgi, istniało ryzyko, że niebawem
moje własne ręce zwrócą się przeciwko mnie i uduszą mnie we śnie, i wtedy
właśnie przypomniałam sobie o Słoniu.
Małą, liczącą zaledwie 3 ml
próbkę zapachu kupiłam przy okazji wakacyjnych poszukiwań zapachu na jesień.
Znałam już jego moc, odłożyłam go na zimniejsze czasy i zapomniałam, że w ogóle
go mam. Dlatego pewnego poranka, kiedy mgła gęsta jak mleko wisiała jeszcze
nisko nad ziemią, synek tupiąc nóżką domagał się seansu terapeutycznego z Muchą w mucholocie, a zjednoczone siły
powstańcze moich włosów i cery triumfowały na wszystkich frontach, w przypływie
desperacji uznałam, że niewiele rzeczy może uczynić ten dzień gorszym i
pozwoliłam sobie na jeden psik Jungle za
uchem.
SŁOŃ-CE W BUTELCE
Od razu wszystkie smutki i
trudności powszedniego dnia ukazały mi się w całej swojej błahości, tracąc moc
zepsucia mi nastroju. Moje pierwsze naskórne spotkanie ze Słoniem było jak skok
na główkę w aksamitną i puchatą piankę marschmallow. Przyprawowo-kwiatowy obłok
dał mi poczucie równowagi i zastrzyk optymizmu, których bardzo potrzebowałam. Rozkoszne,
słoneczne ciepło, wibrujące i korzenne było jak balsam na moją skołataną duszę,
jak uścisk kogoś kochanego i jego ciepłe, wyszeptane w ucho zapewnienie, że teraz
już będzie dobrze, że jest ze mną i nic złego nie może mi się przydarzyć. Słoń
otoczył mnie swoją trąbą, przytulił łagodnie do potężnego serca i wiedziałam
już, że będzie lepiej, że być musi!
Nie zrozumcie mnie źle. Moja cera
jeszcze przez dobrych kilka dni tupała nóżką i grymasiła, złorzecząc i ciskając
podrażnieniami i wypryskami. A włosy do dziś pozostają ostatnim szańcem buntu,
na przemian pusząc się jak indor w sezonie godowym, lub przetłuszczając od
najlżejszego podmuchu wiatru. Mój synek nadal chętniej przynosi do domu
żłobkowe katarki, niż nowe umiejętności, a jesienna szaruga triumfuje, potrząsając
groźnie łysymi gałęziami i kapiąc za kołnierz. Ale jakoś… przestało mnie to
frustrować. Cierpliwie wycieram nosek młodemu, konsekwentnie łagodzę konflikt z
cerą i staram się wypracować kruchy kompromis z włosami. Bo kiedy Słoń jest
przy mnie, wiem, że nic, co złe, nie trwa wiecznie.
A z włosami jakoś sobie dam radę.
Buziaki!
Iga
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz